Zwykle mam jakieś pojęcie na temat miejsca, do którego wybieram się na urlop. Nawet jeśli są to oklepane banały typu “Kuba wyspa jak wulkan gorąca” to przynajmniej wiadomo, jakie ciuchy spakować. Na temat Teneryfy wiedziałam tyle, że rodzice Malin z cyklu powieściowego Monsa Kellentofta “Cztery pory zbrodni” kupili tam apartament, tak jak wielu skandynawskich emerytów. Na tej podstawie zakładałam, że pogoda musi być tam w każdym razie lepsza niż w Szwecji. Przepytywani pod tym katem znajomi, jak mantrę powtarzali, że wiosna. No dobrze, ale co to znaczy wiosna? Wiosna po polsku to może być 30 stopni równie prawdopodobnie jak przygruntowe przymrozki i śnieg. Okazało się, że Teneryfa w grudniu oferuje wiosnę książkową, taką jak można obejrzeć na fotografiach naszych Rodziców z ich młodości – panie w garsonkach, a panowie w tak zwanym dofigurzu. Czyli jeszcze z czasów, gdy w Polsce były 4 pory roku, a nie 3 jak teraz.
Takiej wiosny mi właśnie brakowało. 25 stopni w dzień, 20 wieczorem to dla mnie klimat idealny. Wprawdzie neofici, przybyli z Europy środkowej, np. nasz kelner urodzony w Ostrawie, narzekają, że w styczniu temperatura potrafi spaść do gorszących 14 stopni, a nawet te grudniowe 25 manifestują kozakami i kurtkami puchowymi, że niby taki ziąb, ale to chyba tak bardziej na zasadzie zapomniał wół jak cielęciem był.
Według mnie, uchodźcy z wietrznej, zimnej Polski, samolotem, wymagającym uprzedniego odmrożenia w myjni na Okęciu, nie ma się do czego przyczepić. Teneryfa moim zdaniem przypomina wypisz wymaluj Dominikanę, tylko wypada o połowę taniej i o połowę bliżej. Nie żeby tam śniegu w ogóle nie oglądali. Jest, leży na wulkanie Teide, wprawdzie w ilości raczej wykluczającej szusowanie na nartach, ale pozostaje obecny i wszyscy sobie robią na nim zdjęcia. Jak wszyscy to wszyscy i ja też. Nawiasem mówiąc, gdyby nie ćwiczenia z przenoszenia ciężaru ciała na lekcjach flamenco, to nie dałabym rady się tam wdrapać na letnich podeszwach.
Oprócz silnych skojarzeń z Dominikaną, występuje także łudzące podobieństwo do galerii handlowej, zwłaszcza w najbardziej obleganych miejscowościach na południu. Rezerwując hotel w śródmieściu Playa Las Americas, wiedzieliśmy, że przyjdzie nam mieszkać w centrum, ale nie sądziłam, że w centrum handlowym. W związku z tym okazało się, że za nic nie potrafię poruszać się po mieście, bo chociaż orientację mam, pochlebiam sobie, niezłą, to w centrach handlowych zawsze się gubię. Las Americas jest zbyt podobne do Arkadii (mam na myśli tę w Warszawie, nie w rozumieniu rajskiej krainy wiecznego szczęścia), żeby ta prawidłowość nie zaistniała.
Nie byłam w stanie trafić do restauracji, w której byliśmy zaledwie poprzedniego wieczora, bo co z tego, że zapamiętałam, żeby skręcić za Lacostą, skoro te Lacosty były na każdym rogu, a perfumerii po dziesięć na każdej ulicy i wszystkie takie same, chociaż inaczej się nazywały?
Po prostu rozpacz, zwłaszcza, że jako towarzysza podróży miałam małżonka, który w centrum handlowym umie trafić tylko do Peaka i to pod warunkiem, że zaparkuje w jednej ściśle określonej strefie, bo inaczej snułby się godzinami po parkingu podziemnym. Reasumując – od czasu pochodów pierwszomajowych nie nachodziłam tyle, co na Teneryfie, a to w końcu mała wyspa jest.
cdn.