O najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego napisano już wiele: że genialny, że najsłabszy z dotychczasowych, że ryje beret, że jest antypolski, że jest głęboki i potrzeby, że zupełnie niepotrzebnie wpędza naród w kompleksy, że jest obiektywny, a także jednostronny. Osobiście po jego obejrzeniu mam następującą refleksję: za dużo grzybów w barszcz.
Nie wiem, jak Państwo, ale ja akurat lubię, jak przekaz wybrzmiewa. Nie mam na myśli natrętnej łopatologii, jak główny bohater na tle stosu martwych ciał i spalonej napalmem wioski tłumaczy, że wojna to jednak nic miłego, no ale dajmy temu przekazowi czas, okazję i środki. Pod tym względem do Smarzowskiego nie miałam zastrzeżeń: jak kręcił o zagładzie Mazurów, to było o zagładzie Mazurów, jak o alkoholizmie, to o alkoholizmie, jak o hipokryzji, pedofilii i rozpasaniu kleru, to do kości. Podczas oglądania jego poprzednich filmów miałam wrażenie, jakby wygryzał mi ranę, a następnie kręcił w niej śrubokrętem, co jakiś czas posypując solą. W przypadku „Wesela” jest wygryziona jedna głęboka rana i kilkanaście mniejszych, ale te mniejsze odwracają uwagę od tej największej.
Mamy więc miejscowego patobiznesmena, który próbuje zrobić wałek na handlu ziemią, co ostatnio jest bardzo modnym tematem, a dorobił się na przemysłowej hodowli świń, pokazanej w taki sposób, że co bardziej wrażliwi widzowie składają sobie solenne przyrzeczenie, że do ust nie wezmą wieprzowiny, a może w ogóle żadnego mięsa. Jest kompletnie upodlony obraz polskiego wesela do wtóru muzyki disco polo, gdzie alkohol leje się strumieniami, a druhny walczą o butelkę wódki zdejmując sobie i innym staniki oraz inne elementy odzieży. Jest ksiądz z gębą pełną frazesów na temat cnót niewieścich, świętości życia poczętego, z jednoczesnym odmawianiem osobom LGBT+ praw należnych każdemu człowiekowi, zestawiony z księdzem, który latem 1939 roku głosi kazanie, którego myślą przewodnią jest odmawianie człowieczeństwa ludności pochodzenia żydowskiego.
Są nielegalni pracownicy, a to z Ukrainy, a to z Azji, traktowani jak niewolnicy, jest rasizm wymierzony, również za pomocą dziecięcych rymowanek, w osoby o innym kolorze skóry, jest żona głównego bohatera, która poczucie stłamszenia w toksycznym związki odreagowuje za pomocą alkoholu, jest tajemnicza adopcja sprzed lat, nagle wskakuje, nie wiedzieć skąd „Idą” Pawlikowskiego, ale tylko na sekundę, ponieważ główny bohater nie przejął się odkrytym znienacka pochodzeniem, więc i o mamusi nie za bardzo miał czas pomyśleć, inna sprawa, że miał naprawdę pracowitą noc i to drugą z rzędu.
Jest pan młody – kibol, narodowiec, dziwkarz i, wnioskując z powłóczystego spojrzenia, jakie posyła pewnemu Niemcowi, być może również kryptogej, jest furgonetka anty-LGBT oraz panna młoda w nieplanowanej ciąży, która chce jak najszybciej prysnąć z Polski, aktywna walka suwerena z „pedagogiką wstydu” za pomocą zamalowywania tablic upamiętniających pogromy oraz chętnie wygłaszanych antysemickich wypowiedzi, pijackie demolki, w tym podpalenie kwatery pracowników najemnych z Ukrainy, duchy Dmowskiego i Piłsudskiego, bo co to za „Wesele” bez zjaw, a także popularny w okolicy, w której rozgrywa się fabuła, pogląd, że żadnej pandemii nigdy nie było i nie ma.
I spośród tego wszystkiego ma się przebić oś fabularna, czyli masowe ludobójstwo ludności żydowskiej, która na obszarze okołołomżyńskim miała miejsce i to jest fakt historyczny, jednak, jak wykazało wiele dyskusji i filmów, również dokumentalnych na ten temat, uważany jest za kwalifikujący się do rozważenia w indywidualnym sumieniu.
Szczerze mówiąc, tak trochę podejrzewam, że Smarzowski upchnął wszystkiego za dużo, z reklamą lakieru do paznokci włącznie. Antysemityzm to jeden film. Patologie rodzinne, lokalne sitwy, trzymające w szachu całe społeczności, już raz u Smarzowskiego wybrzmiały, w poprzednim „Weselu”, a jeśli celem było pokazanie, że pod tym względem nic się w Polsce nie zmieniło przez minione 2 dekady, to byłby drugi film. Trzeci to w skrócie: co się stało z ideą humanitaryzmu i dlaczego ludzie stali się tak okrutni wobec innych ludzi, zwierząt i wszystkiego, co nie jest dzieciątkiem napoczętym. To tak na start.
A tu mamy wszystko w jednym filmie, który miga przed oczami niczym jakiś teledysk: tu mordowane świnie, tam ludzie tańczą, tu są paleni w stodole, tam kości, tu przekręt, tu szybki numerek, tam kibole, tu pazerny ksiądz, tam furgonetka, tam neandertalski seks, tu romantyczny seks. Rozumiem, że chodziło o to, by widza przytłoczyć tym wszystkim, jednak nie jestem do końca pewna, czy się udało. Są sceny, które walą siekierą przez łeb, jednak, oprócz tych sytuacji, gdy serce podchodziło go gardła, cały ten kalejdoskop okrucieństwa, patologii, zbrodni, śmierci i przekrętów lokalnego kacyka, nawiasem mówiąc wielkie brawa dla Roberta Więckiewicza za to, że sprawił, by widzowie do końca życzyli mu sukcesu, jakoś mnie zobojętnił. Po prostu było tego za dużo.
W recenzjach widzów na Filmwebie powtarzają się zarzuty pod adresem Smarzowskiego, że nienawidzi Polaków. Nawet nie, że w kontekście historycznym, tylko w sposobie zabawy, bo przecież tacy Francuzi czy Hiszpanie też piją i nazywają to kulturą. W Multikinie na Młocinach rząd przed nami zajęła grupa podpitych widzów, którzy w trakcie seansu nadal sobie w regularnych odstępach czasu polewali, a aromat rozchodził się po sali i wybuchali głośnym śmiechem przy każdej „kurwie” i „dupie”. Całe szczęście, że nie był to film Vegi, bo gdyby padła z ekranu seria: kurwa, cycki, dupa, kupa, to chyba trzeba by było wzywać pogotowie, bo by się podusili ze śmiechu.
Na szczęście do tego nie doszło, ale przykład rzędu przed nami uświadomił mi, że na filmie o pogromach i licznych patologiach można się też setnie ubawić. Oraz, że być może Smarzowski, serwując ten wielogrzybowy barszcz ,wiedział, co robi. Być może nasze społeczeństwo upadło już tak nisko, że po prostu nie wiadomo już, w co ręce włożyć.