Inne

PCIMCIA odcinek 9

Rozdział 6

Droga do domu okazała się wybitnie irytująca. Wbrew temu, co twierdzi Janusz, jestem niezłym kierowcą. Swój styl określiłabym jako nonszalancję kontrolowaną. Mój samochód i ja zdążyliśmy się przez te dwa lata poznać na wylot i nasza relacja była pełną wzajemnego uczucia symbiozą. Wiem, na co mogę sobie pozwolić, a na co nie. Zawarliśmy pewne kompromisy, od których nie ma odstępstw np. wiedziałam, że jeśli ścisną mrozy, na co akurat teraz się na szczęście nie zapowiadało, mój samochód nie wpuści mnie drzwiami od strony kierowcy, ale za to za każdym razem zapali, bez żadnych ceregieli.

Wiedziałam, że nie mogę go zostawić na ręcznym, bo następnego poranka, niezależnie od pogody, będę musiała się nim przepraszać dobre pięć minut, ale w czasie jazdy, na każdej dowolnej górce, ręczny działał bez pudła. Czasem zdarzają mi się wpadki typu jazda na długich, albo wręcz przeciwnie – w ogóle bez świateł, ale uczciwie mówiąc komu się nie zdarzają? Wiem, że nerwowość za kółkiem nie przynosi nigdy nic dobrego i z anielskim spokojem znoszę korki i kiedy ktoś mi, bez żadnego uprzedzenia, wyjeżdża przed nosem z miejsca parkingowego, albo wymusza pierwszeństwo. Nikogo nie wyzywam, nie klnę pod nosem i mam zaledwie mglistą świadomość istnienia klaksonu. Ale moja cierpliwość ma swoje granice, które akurat dzisiaj zostały wielokrotnie przekroczone.

Przez całą drogę plątał mi się granatowy opel. Musiał ruszyć z okolic mojego biura, bo prawie od początku miałam go gdzieś koło siebie. Najpierw jechał za mną, potem zapóźniłam się na światłach, bo majstrowałam przy radiu, więc znalazł się z przodu i najwyraźniej kompletnie nie znał okolicy, bo tańczył przede mną na drodze, jak baletnica w Teatru Bolszoj, a to chciał skręcać, a to nagle rezygnował, zwalniał, przyspieszał i włączał kierunkowskazy bez widocznego powodu. Początek wakacji to zawsze najlepsza pora na wprawianie się w jazdach po mieście, sama odbywałam takie ćwiczenia zaledwie przed dwoma laty. Szkoda tylko, że wakacje to także jedyny czas kiedy tłok się rozluźnia i można się trochę rozpędzić, a tymczasem mi się trafia przed nosem jakiś zwiedzający.

Oczywiście, że mi. Przyciągam różne skomplikowane przypadki z siłą czarnej dziury kosmicznej. Zaczęłam jeździć samochodem między innymi dlatego, że w środkach komunikacji miejskiej zawsze trafiał się jakiś nieszczęśnik złożony niemocą alkoholową, który najbardziej na świecie pragnął opowiedzieć mi o swoim życiu i choćby tramwaj był pełen ludzi, od razu na wejściu wyłuskiwał mnie i ruszał jak w dym. W końcu, z duszą na ramieniu, wyprzedziłam niestabilnego opla i straciłam go z oczu.

W domu dał się zaważyć niejaki postęp. Na podłodze w salonie odkryłam zielone płyty karton gipsu, a na stole w kuchni kartkę od pana Zygmunta o treści „pies wyprowadzony o 14:30”. Pies był uśmiechnięty od ucha do ucha i wszystko wskazywało na to, że zyskał nowego przyjaciela. Kot natomiast już w przedpokoju dał mi do zrozumienia, że jak tylko złapie oddech po gorszących wydarzeniach dnia to powie mi, co o tym wszystkim myśli. Oddech złapał dość szybko i rozpoczął relację już w chwili, kiedy wyłożyłam wołowe befsztyki na deskę i zaczęłam je rozklepywać. Kot wprawdzie zaznaczył na samym wstępie, że kawałek polędwicy z całą pewnością pomógłby mu na nerwy, ale nie zamierzałam się tym specjalnie przejmować, szczególnie jeśli miałoby to doprowadzić do pomniejszenia mojej, już i tak nie rażąco dużej, racji żywnościowej.

Pies deptał mi po nogach, kot kręcił się po blacie kuchennym, miaucząc wniebogłosy i znacząco jeżdżąc mi ogonem po twarzy, upał nadal lał się z nieba. Nie czułam się szczęśliwa. Nadal miałam wrażenie, że ślepy los kieruje moim życiem, a ja jestem wobec niego bezradna. Nawet moi domownicy, od których oczekiwałabym pewnego zrozumienia, wykazywali jedynie interesowność i nie zważając na moje zmęczenie, występowali z pretensjami i roszczeniami. Niechętnie powlokłam się do przedpokoju, żeby wygrzebać z torby dzwoniącą komórkę.
– Co robisz? – zapytała kuzynka Bożenka
– Befsztyki klepię – wyjaśniłam krótko.
– Wykończysz się na tej kopenhaskiej, zostaną z ciebie wióry – zapowiedziała złowieszczo
– Dobra – warknęłam – Niech zostaną. Co chcesz?
– Netflix mam nieopłacony. Mogę obejrzeć u ciebie?

Ogarnęłam wzrokiem oklejony folią przedpokój i zapuściłam żurawia do salonu, żeby sprawdzić, czy płyty z karton gipsu nadal leżą na podłodze. Leżały. Pomyślałam, że w sumie mogę się powgapiać w jakiś film, bo moja własna codzienność przytłaczała mnie w zbyt wysokim stopniu.
– Jeśli ci nie przeszkadza meksyk remontowy to zapraszam – powiedziałam
– To ja zaraz będę – powiedziała kuzynka i rozłączyła się.

Dokończyłam klepanie befsztyków i wrzuciłam je na patelnię. Ładnie skwierczały. Pies też był tego zdania, co objawił zwielokrotnionym dreptaniem. Kot stracił zainteresowanie tak haniebnie zmarnowanym mięsem i poszedł położyć się na oparciu kanapy, ogonem w stronę rodziny. Zadzwonił domofon, więc poszłam otworzyć drzwi. Kot podniósł łeb i poinformował mnie, że jest zbyt zmęczony całodziennym pilnowaniem pana Zygmunta i teraz musi odespać.
Otworzyłam drzwi od mieszkania i przez szybę w drugich, przeszklonych drzwiach zobaczyłam Janusza. Przez chwilę rozważałam kuszący pomysł odwrócenia się na pięcie, zamknięcia drzwi i pozostawienia Janusza przed tymi szklanymi. Uznałam jednak, że wypadłoby to zbyt melodramatycznie. Z ciężkim westchnieniem otworzyłam mu także te drugie drzwi i natychmiast pożałowałam. Zdecydowanie nie wykorzystuję możliwości jakie dają podwójne drzwi, szczególnie jeśli jedne są przeszklone.

– Co ty wyprawiasz z tym swoim telefonem! – powiedział z pretensją w głosie jeszcze w przedsionku – albo nie odbierasz albo zajęte.
Spojrzałam na niego złym wzrokiem, odwróciłam się na pięcie i poszłam do kuchni. Janusz poszedł za mną.
– O – powiedział bystrze – a co tu się stało?
– Postanowiłam wybudować basen – zawiadomiłam go
– Z karton gipsu? Nie chcę cię martwić, ale to nie będzie trwała konstrukcja.
– Nie chcę cię martwić, ale na drinka z parasolką i tak nie zamierzałam cię zaprosić.
– Widzę, że humorek nie dopisuje…
– Ależ skąd ten pomysł? Zawsze z radością przyjmuję osoby, które zjawiają mi się na progu z pretensjami niepoprzedzonymi żadnym dzieńdobry ani nawet pocałuj mnie w tyłek.
Wyciągnęłam z szafki plastikowe pojemniczki i rozmieściłam w nich swoje racje żywnościowe na kolejne dni.
– Pudełeczka wróciły – zauważył zjadliwie Janusz
– Nigdy nie odeszły – warknęłam
– A próbowałaś wkładać pudełeczka w pudełeczka? To by dopiero był porządek!
– Dobre rady zawsze w cenie.
– A wycierałaś już te płyty z karton gipsu? Mokrą ściereczką z odrobiną Pronto przeciwkurczowego? Musisz się strasznie męczyć ze świadomością, że leżą tutaj takie nieodkurzone.
– W rzeczy samej nie czuję się zbyt komfortowo, jednak to nie ich obecność jest przyczyną.

Znów zadzwonił domofon. Miałam nadzieję, że tym razem to już moją kuzynkę zwiastuje i ,o dziwo, nawet się ziściła, co ostatnio nie zdarzało mi się zbyt często.  Żeby nie kontynuować kłótni z Januszem, poczekałam na Bożenkę w przedpokoju.
–  O! – zatrzymała się na widok Janusza – Cześć. Przyszedłeś pomóc przy remoncie?
Z mojej krtani wydobył się cienki chichocik. Samo słowo „remont” powodowało, że Janusz uciekał gdzie pieprz rośnie. Kiedy przed dwoma laty robiliśmy łazienkę, nie oglądałam go na oczy przez dobrych kilka miesięcy. Gdyby faktycznie musiał tyle pracować, ile twierdził, że musi, to taki wyzysk kwalifikowałby się do zaskarżenia w Państwowej Inspekcji Pracy albo wręcz podlegać ściganiu jako zmuszanie do pracy niewolniczej.
– A ty przyszłaś pomóc przy remoncie? – zapytał zjadliwie Janusz
– Ja wczoraj oklejałam folią – powiedziała kuzynka
– Gdzie mianowicie oklejałaś? – zdziwiłam się – Bo na pewno nie w tym mieszkaniu.
– No wiesz! – oburzyła się – Nie pamiętasz, że byłam tu wczoraj?
– Świetnie pamiętam. – powiedziałam z naciskiem – Nie ruszyłaś się z fotela, na którym omawiałaś niedostatki mojego charakteru. Natomiast ja oklejałam folią po twoim wyjściu prawie do pierwszej w nocy.
Bożenka zamilkła wstrząśnięta moją niewdzięcznością. Wszystko wskazywało na to, że jej się potwierdzają najgorsze obawy związane z moim wrednym charakterem. Do kuchni wszedł pies, bez żadnych złych przeczuć.
– Łojeziu – zapiszczała moja kuzynka– Przyszedł mój skarbeniek, moja ślicznota, moja kokardeczka najdroższa – po czym zaczęła się czołgać po podłodze, nie przerywając wywodu skierowanego do psa. Pies podkulił ogon i rzucił mi rozpaczliwe spojrzenie. „Rany, jakaś wariatka” – mówiła jego mina.

– Dobry pies – powiedziałam z uznaniem, więc nieśmiało uniósł ogon i bohatersko poddał się obściskiwaniu.
– No dobrze – odezwał się Janusz – to oglądamy?
– My? – prychnęłam
Pół godziny później półleżeliśmy na kanapie i fotelach, oglądając sobie paznokcie, kręcąc włosy na palcu jak również mierzwiąc psa.
– Poczekajcie- powiedziała pocieszająco moja siostra – Zaraz się rozkręci…
W godzinę później miałam już zaplecione warkoczyki na całej głowie i byłam bardzo wciągnięta w esemesową rozmowę z Karoliną na temat kolorystyki łazienek.
– Zaraz się rozkręci – zapowiedziała optymistycznie Bożenka.
Janusz, leżący w fotelu przecknął się lekko i machinalnie pogłaskał kota, zwiniętego w kłębek na jego brzuchu.
– Rozkręciło się? – zapytał półprzytomnie
– Jeszcze nie – powiedziałam – śpij dalej.
– Ja nie śpię – zaprotestował – przecież wiesz, że ja w dzień nie usnę…
Zaczęłam rozplatać warkoczyki i tknięta nagłym przeczuciem wpatrzyłam się w główną bohaterkę, leżącą na łóżku w paryskim hotelu. Nie ruszała się
– Zamordował ją! – wykrzyknęłam z nadzieją
– No wreszcie! – ożywił się Janusz
W napięciu wpatrywaliśmy się w ekran.
– Eeeee… – powiedziała moja siostra głosem pełnym rozczarowania – ruszyła się.
– A mogło być tak pięknie – rozmarzyłam się – On mógł się okazać seryjnym mordercą poszukującym w sieci swoich ofiar. I potem zostawiać je poćwiartowane w skrytce na dworcu albo na lotnisku.

Przypomniałam sobie swoje niedawne przeżycie na lotnisku. A jeśli przewróciłam się właśnie o bagaż zawierający poćwiartowane zwłoki, znalezione za życia w internecie? Zimny dreszcz przebiegł mi po krzyżu.

– Nie no, nie był taki zły – zaryzykowała bez przekonania Bożenka
– Mógłby nie być – zgodziłam się – gdybyśmy wypili przy nim tyle, co główni bohaterowie. Ale już po ptakach, niestety.
– Eeee, przynajmniej się wyspałem – powiedział Janusz, który najwidoczniej uznał, że należy rzucić mojej kuzynce jakiś ochłap.
– Ja bym chciała ustalić tylko jedno – powiedziała w zadumie Bożenka – Dlaczego ona napisała z głupia frant do nieznajomego faceta i od razu musiała trafić na światowej sławy genetyka bez żadnych zobowiązań rodzinnych, a mi się w necie trafiają sami popaprańcy albo żonaci poszukujący przygód?
– Bo w necie są sami popaprańcy – wyjaśnił Janusz
– Ja nie jestem – zaprotestowałam – a w necie bywam dość często.
Janusz spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
– Ja też nie jestem – zwierzyła się Bożenka – A też bywam.
Janusz spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Zaraz doprowadzisz nas do konkluzji, że jedynym nie-popaprańcem akurat ty jesteś – powiedziałam
– Nie, on się kwalifikuje do żonatych poszukujących przygód – stwierdziła kuzynka.
Żachnęliśmy się jednocześnie, z tym, że ja, wykonując przeczący zamach głową, trafiłam w kota, który w drugiej godzinie filmu przeniósł się z brzucha Janusza na oparcie kanapy.
– Formalnie jesteście nadal małżeństwem – zauważyła coraz bardziej niechciana kuzynka,  którą, niestety, dzielę pulę  genową.
– Ale mentalnie nie – powiedziałam
– Powinnam była wam przynieść „Pana i panią Smith”.
– Jasne – prychnęłam – Ja też jestem zdania, że wspólne wyprucie flaków z kilku wrogów może bardzo scementować związek. Gdybyśmy mieli w domu kilka zgrabnych giwerek to na pewno żylibyśmy w wiecznej szczęśliwości.

Bożenka pozbierała zawartość swojej torebki i spojrzała na mnie z niesmakiem.
– Nie mam do was siły – powiedziała – A ludzie mówią, że mam talent psychologiczny.
Chętnie pogadałabym z tymi ludźmi i zbadała powody, dla których tak mówią, o ile rzeczywiście mówią.
– Ja też nie mam do nas siły – zgodził się nieoczekiwanie Janusz
– Skoro jesteście tacy zmęczeni to może nie musimy przebywać w swoim towarzystwie – zauważyłam – Ja sobie chętnie odeśpię wczorajszą noc, wypełnioną oklejaniem folią. – po czym energicznie wstałam z kanapy, dając niedwuznaczny sygnał do zakończenia wizyty.
Janusz i moja kuzynka powlekli się do przedpokoju, dość ospale, co zrozumiałe z racji zarówno upału jak i obejrzanego właśnie dzieła narodowej kinematografii. Pies natomiast wykazał się nagłą energią, ponieważ w trakcie filmu wyspał się i zrelaksował, a na dodatek coś obiecującego zaczęło się dziać w okolicach drzwi. Zajścia w okolicach drzwi zawsze działają na niego elektryzująco, w związku z tym pies, w wyśmienitym humorze, po raz kolejny postanowił rozprawić się raz na zawsze z kotem, który porzucił fascynujące zajęcie, polegające na obserwowaniu gry świateł na metalowej psiej misce i także wyszedł do przedpokoju, z kiepsko maskowanym uczuciem ulgi, malującym się na pysku. Natychmiast został napadnięty i przekotłowany, więc machnął na odlew łapą, przy akompaniamencie wściekłego syku, ponieważ generalnie nie lubi być wyrywany z zadumy wywołanej hipnotyzującym wpływem odblasków światła na psiej misce. Pies odskoczył jak oparzony i wpadł mi pod nogi, w związku z czym straciłam równowagę i wczepiłam się Bożence w ramię, a szukając nogą jakiegoś punktu podparcia, efektownie wykopałam moją torbę na środek przedpokoju. Zdążyłam pomyśleć, że przy zachowaniu dotychczasowej częstotliwości rzucania torebką, wkrótce zostaną z niej wióry, a biorąc pod uwagę moją nonszalancję w traktowaniu akcesoriów, może w ogóle powinnam się przerzucić na solidne turystyczne plecaki z tworzyw sztucznych.

– Boże! – wykrzyknęła moja kuzynka z egzaltacją dostępną jedynie wybranym stygmatykom – Jaka przepiękna torebka!
– Torebka? – zdziwił się Janusz niemrawo – Raczej wór na kartofle…
– To jest Prada gauffre antic frame – powiedziałam z dumą, starając się wymówić „gauffre” jak najbardziej francusko. Udało się, bo ćwiczyłam wcześniej.
– Rany! – powiedział ze zgrozą Janusz – Ten wór ma imię i nazwisko!
– Jak ją zdobyłaś? – dopytywała się moja siostra – Przecież to vintage.
Przywołałam na twarz najbardziej szelmowski uśmiech, na jaki było mnie stać.
– Moja droga – powiedziałam z wyższością – Jak ja się na coś uprę to spod ziemi wytrzasnę.

Bożenka padła na kolana i ekstatycznie obmacywała torebkę, mamrocząc o jakości i o mięciutkiej skórze. Janusz patrzył na nią w lekkim szoku. W końcu zebrali się i wyszli. Pies spojrzał na mnie rozczarowany, że on nie wychodzi, ale wolałam chwilę odczekać, na wypadek, gdyby w Bożence wezbrały talenty psychoterapeutyczne na podwórku. Wolałam, żeby wykładała Januszowi swoje teorie małżeńskie bez mojego udziału.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *