Wprost śnię po nocach o tym, żeby sobie kogoś znaleźć i rzucić w diabły moją cudną, dopiero co odzyskaną wolność, moje niezabałaganione chwilowo mieszkanie, mój planowany remont i moją żmudnie budowaną na nowo samoocenę. Sabinka, oczywiście, uważała, że powinnam właśnie o tym śnić. Sabinka w ogóle miała tendencję do dzielenia się ze wszystkimi swoimi przemyśleniami na każdy dowolny temat, a tym chętniej to robiła, im mniej chęci wykazywali słuchacze. Sabinka była naszą biurową wszystkowiedzącą. Kiedy miała swój dobry dzień i wieszczyła jak solidnie okadzona Pytia, zaczynałam podejrzewać, że może być zatrudniona przez jakiś ofensywny zakład pogrzebowy, na zasadzie tajnego współpracownika. Słuchając wieszczącej Sabinki, człowiek intensywnie przemyśliwał o samobójstwie i właściwie już zaczynał się rozglądać za dobrze skręconym sznurem. Miałam nieszczęście być faworytką Sabinki.
– Jak to się rozstaliście? – zapytała wstrząśnięta Sabinka – A dzieci?
Poczułam się lekko zdezorientowana. Już i tak nagła wszechwiedza Sabinki na temat mojej sytuacji rodzinnej zdecydowanie mnie przerosła. W myślach przeglądałam listę osób, którym powiedziałam o moim rozstaniu z Januszem, rozważając komu należy się kocówa.
– Jakie dzieci? – zapytałam niemrawo – My nie mamy dzieci.
– No właśnie – powiedziała triumfalnie Sabinka i skinęła głową tak energicznie, że w moje serce wstąpiła nadzieja, że przywali czołem w stół. – Jak chcesz mieć dzieci, skoro mąż cię porzucił?
W drzwiach do kuchni pojawiła się Karolina, ogarnęła wzrokiem zawartość pomieszczenia i wykonała skręt ciałem, pozwalający przypuszczać, że ucieknie, więcej nie wróci i po latach odnajdziemy ją w stanie Arkansas, objętą programem ochrony świstaków. Rzuciłam jej jedno rozpaczliwe spojrzenie.
– Przecież MUSISZ chcieć mieć dzieci – przekonywała mnie Sabinka konsumując dietetyczny urozmaicony posiłek skomponowany ściśle według zasad piramidy żywieniowej – Pomyśl, teraz jesteście młodzi, macie dużo znajomych, rodzina nie wydaje się wam najważniejsza.
Karolina wkroczyła do kuchni zawadiackim krokiem Chucka Norrisa i zapakowała do mikrofali talerz z dziwną breją, którą po namyśle zidentyfikowałam jako ryż z jabłkiem.
– Teraz już za późno – powiedziałam ponuro, bo aura Sabinki podziałała na mnie tak, że natychmiast zaczęłam się czuć porzucona.
– Nie jest za późno – zawyrokowała Sabinka – Powinnaś z nim porozmawiać. Zaprosić na dobry obiad, ugotować to, co lubi…
– Jajka na twardo – podpowiedziała zjadliwie Karolina – albo coś innego z asortymentu diety kopenhaskiej…
Sabinka nie zaszczyciła jej uwagą. Nie zaliczała Karoliny do grona swoich epigonów. Pojęcia nie mam, dlaczego zaliczała mnie.
– Twoje nastawienie do dzieci się zmieni i to znacznie szybciej niż podejrzewasz. Każdy człowiek musi mieć dzieci. Tylko niektórzy sobie tego nie uświadamiają.
– Ja znam nawet takich – wymamrotała Karolina półgębkiem, bo drugie pół miała wypełnione posiłkiem węglowodanowym.
– No właśnie ! – wykrzyknęła triumfalnie Sabinka
– Znam takich – kontynuowała Karolina po przełknięciu – którzy dopiero po drugim dziecku uświadamiali sobie, że kompletnie nie nadają się na rodziców. Niektórzy jak wyruszyli na weekend w Tatry z plecakiem tak do tej pory nie wrócili. A mieli tylko odnaleźć właściwą perspektywę…
– Z perspektywą w górach bywa różnie – powiedziałam – zależy jaki przyjmiemy punkt odniesienia. Bo jeśli Nosal…
Sabinka zabulgotała.
– Ależ o czym wy mówicie! – zawołała z oburzeniem – Co mają do tego góry czy jakaś tam perspektywa! Człowiek jest stworzony do życia w rodzinie. Każdy człowiek. Kto ci poda szklankę wody na starość…?
– Rozumiesz – powiedziała do mnie Justyna – mówimy o inwestycji.
– Phi – powiedziałam lekceważąco – to jest fundusz bardzo wysokiego ryzyka, ja w to nie wchodzę. Asekurantka jestem.
– Zobaczysz – Sabinka przestawiła się na wieszczenie – Ockniesz się jako stara kobieta bez żywej duszy obok. Samotna i opuszczona…
– Posiadanie dzieci mnie od tego nie uchroni – powiedziałam – Ponieważ właśnie będą się dorabiać w bardziej cywilizowanych krajach, a tę szklankę wody ewentualnie prześlą mi dehaelem.
– To jest kwestia wychowania – powiedziała Sabinka wyniośle – Dzieci trzeba wychowywać w poszanowaniu rodziców…
– I bojaźni Bożej – dodała Karolina znad ryżu z jabłkiem.
Sabinka kokieteryjnie zatrzepotała dłonią.
– Och, nie używajmy wielkich słów – powiedziała pobłażliwie.
Ona sama spełniła swój obowiązek wobec Ojczyzny, darowując jej dwóch synów, z których jeden, z wieku zdecydowanie prokreacyjnym, najwyraźniej był impregnowany na cenne rady mamusi, gdyż od tupotu małych nóżek wolał tupot białych mew, a ponieważ psuł Sabince wizerunek matki Polki, stanowił temat tabu. Sabinka była zdecydowana uczynić wszystko, aby nie powtórzyć swojej porażki wychowawczej, więc drugiego syna trzymała przy spódnicy już dobrych szesnaście lat, doprowadzając do sytuacji, że chłopaczysko nie potrafiło odgrzać sobie przygotowanego w lodówce jedzenia i w każdej chwili mogło stać się jedynym na świcie przypadkiem śmierci głodowej w wypełnionej frykasami kuchni.
Sabinka posiadała także psa, gdyż jej wielkie serce i niekwestionowany talent wychowawczy skłaniały ją też ku braciom mniejszym. Pies, jak wszyscy członkowie rodziny Sabinki, z wyjątkiem syna-tabu, był zupełnie wyjątkowy. Sabinka lubiła opowiadać, najchętniej w kuchni, o tym, jak pieseczek przychodzi rano do niej do łóżka i oblizuje jej twarz. W czasie tych szczegółowych opisów, tajni mocodawcy Sabinki z przedsiębiorstwa pogrzebowego na pewno zacierali ręce i zbijali deski na gustowne skrzynki docelowe, bo faktem jest, że psi temat wyzwalał w Sabince wybitne talenty krasomówcze i za to, że jeszcze nikt się na śmierć nie zadławił, należy winić jedynie bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
– Musicie mieć dzieci! – zdecydowała autorytatywnie Sabinka i z godnością wyszła z kuchni, wspaniałomyślnie dając nam czas na zrealizowanie zlecenia.
Karolina w zamyśleniu kreśliła wzory na swoim ryżu.
– Czy ty myślisz – zaczęła wolno – że ona naprawdę jest tak myśli, czy tylko udaje?
– Nie wiem – odpowiedziałam lekko spanikowana – Ona mi nie odpuści. Codziennie będzie mnie indoktrynowała tym przepraszalnym obiadem. A potem zacznie mi raić jakiś stukniętych kawalerów koło czterdziestki, których nikt nie chciał ze względu na ich namiętność do slipek w słoniki
– Bo widzisz… – powiedziała Karolina – jesteś za mało asertywna.
– Jak ja mogę być asertywna? – jęknęłam rozpaczliwie – przecież ona jest starsza ode mnie! Jakoś głupio mnie wychowano.
Zza drzwi dobiegł nas radosny szczebiot Sabinki : moja Bezunia dzisiaj rano przybiegła się przywitać i tak prosiła, żeby ją jeszcze przykryć kołderką, bo ona jeszcze chce spać, a potem ta słodycz moja wlazła na poduszkę i wylizała mi całe oko. No mówię ci, już się nie musiałam potem myć…
Karolina znieruchomiała nad ryżem.
– Dlaczego? – zapytała dramatycznie – Dlaczego ja to usłyszałam? Już nigdy nic nie będzie takie samo, jak wcześniej.
Sięgnęłam po swoją marchewkę i wbiłam z nią zęby, marząc, żeby była Sabinką.
– Pytanie zasadnicze brzmi : skąd ona, na litość Boską, wie? – warknęłam – Ktoś jej powiedział. Ty?
– Matkobosko, dlaczego ja? – przeraziła się Karolina
– No nie wiem. – przyznałam – Zastanawiam się…
– To się nie zastanawiaj. Na wyjaśnienie już dawno wpadłam. Ona ma wbudowany radar. Wiesz, jak nietoperze…
Wyobraziłam sobie Sabinkę jako Nosferatu i lekko się wzdrygnęłam. Drzwi się otworzyły i wszedł Stefan. Zwalił się na krzesło całym swoim ciężarem mogącym, w warunkach plażowych, wprowadzić w błąd każdego obrońcę praw waleni i wsadził rękę do kubka z herbatą. Zastygłyśmy obie, ja z marchewką zatrzymaną w połowie drogi do ust. Niezrażony Stefan po krótkim gmeraniu w kubku, wyciągnął namoczoną torebkę herbaty i położył ją sobie na oku. Przez chwilę siedzieliśmy wszyscy troje w absolutnej ciszy. Stefan odjął herbatę od oczodołu i łypnął mokrym okiem na Karolinę.
– Cytrynowa – powiedział z pretensją w głosie, po czym odłożył mokrą torebkę na stół, wstał i wyszedł obrażony.