Inne

PCIMCIA odcinek 2

Bycie na diecie nie stanowi problemu, jeśli pracuje się tam gdzie ja. Jest wprawdzie na piętrze coś, co bywa szumnie nazywane restauracją, ale restauracyjność tego miejsca zaczyna się i kończy na obrusach. Chodzą słuchy, że było dobrze, dopóki Maciek się nie popsuł. Maćka nikt nigdy nie widział, ale plotka głosi, że jednak istnieje. Bo jeśli nie, to kelnerkom należy się uznanie za długotrwałe podtrzymywanie fikcji metodą wrzeszczenia w stronę kuchni „Maaaaciek, dwa razy naleśniki ze szpinakiem!!!”. Tak się jednak złożyło, że Maciek obecnie potrafi spaprać nawet swoje flagowe danie, czyli rzeczone naleśniki, co może być spowodowane jakimiś problemami osobowościowymi, na przykład uświadomieniem sobie, że jego istnienie jest jednak fikcją, bo w końcu taka konstatacja każdemu może popsuć humor i nakłonić do przesolenia sosu.

W biurze, w którym pracuję,  istnieje lista obecności i karty zegarowe, które każdy pracownik jest zmuszony odbić przy wejściu i wyjściu. Jest to procedura pozbawiona sensu głównie dlatego, że obecność można sprawdzać metodą „palec pod budkę”. Na przykład – palec pod budkę te, które są teraz na South Beach! A na kopenhaskiej kto jest? A na eliminacyjnej? Jeśli dodać do tego zwolenniczki Atkinsa i Montignaca, otrzyma się pełen stan osobowy żeńskiego personelu firmy. Dysponując taką wiedzą można także z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, kto będzie tak osłabiony, że nie zdoła się doczołgać o siedemnastej do wyjścia i w związku z tym zostanie w nadgodzinach.

Ponieważ moja dotychczasowa wspólnota kulinarna uległa, że tak się fachowo wyrażę, rozpadowi, nowo opracowana strategia przetrwania opierała się na seryjnej monogamii. Innymi słowy, zakładałam czasowe wspólnoty kulinarne z koleżankami z pracy, towarzysząc im w kolejnych dietach. Dzięki temu potrafię precyzyjnie określić w czasie wszystkie, nie tylko najważniejsze, wydarzenia mojego życia. Wystarczy przypomnieć sobie, czy onego czasu byłam na zupkach Cambridge czy na pięciodniowej i czy dopiero w ketozie czy już po. Jeśli ktoś chciałby zadać pytanie, czy bycie kobietą samotną usatysfakcjonowało mój żołądek oraz tę część mózgu, która jest odpowiedzialna za marzenia kulinarne – u mnie to jakieś sto procent – to odpowiedź brzmi „nie”. Nadal nie jadałam leniwych, więc z kulinarnego punktu widzenia przebywałam w separacji niepotrzebnie.

Kiedy zadzwoniła moja teściowa, byłam z Danką na kopenhaskiej, a konkretnie w trakcie wzajemnego nakłaniania się do spożycia obligatoryjnego szpinaku, rozmrożonego i uduszonego przez Dankę, jak również paskudnego, mimo dużej zawartości czosnku. Teściowa objawiła mi się w komórce akurat w czasie obierania jajek na twardo.
– Mam sprawę – powiedziała bez wstępów – Janusz mnie wyśmiał.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że chciałabym dostawać złotówkę za każdy raz, kiedy wyśmiał mnie, ale pomyślałam, że nie będę ranić serca matki.
– Chodzi o to, że ktoś musi pojechać na lotnisko – wyjaśniła moja teściowa i zamilkła.
Zorientowałam się, że Danka, korzystając z okazji, próbuje podwędzić moje przydziałowe jajko, za co nawet jej nie winię, gdyż rozumiem, że wygłodniały człowiek jest zdolny do oszustwa i łupiestwa.
– Dobrze mamo – powiedziałam, nie wnikając w szczegóły, bo w sytuacji kiedy do mojego żołądka łatwiej jest się dostać od strony kręgosłupa niż powłok brzusznych, lekko nawala mi koncentracja – Kiedy?
– Jutro o dwunastej trzydzieści osiem. Ale trzeba być trochę wcześniej.
I na tym rozmowa się skończyła.

Po zjedzeniu jajka i rozgrzebaniu widelcem szpinaku, zaczęłam się zastanawiać nad tym, co właśnie przed chwilą obiecałam. Jednak nie miałam szansy myśleć długo, bo komórka znów zadzwoniła i wyświetlił się Janusz. Odebrałam, ale nie odezwałam się. Janusz miał mój numer w spisie pod hasłem „zadzior”, ale ponieważ dołożył z przodu trzy litery A, byłam pierwsza na liście i czasem jego telefon wybierał mój numer samoczynnie. Najwyraźniej tęsknił za mną, w przeciwieństwie do właściciela.
-Halo! Marta, jesteś tam? Halo!
Zdziwiłam się, że jednak jest ktoś po drugiej stronie.
– No jestem, przecież odebrałam – wyjaśniłam grzecznie
– To dlaczego się nie odzywasz?
Westchnęłam ciężko i ozdobiłam szpinak fantazyjnym esemfloresem.
– No dobra, to o co chodzi? – warknęłam zniechęcająco
Janusz zastanawiał się przez chwilę. Pewnie nad tym, jak sformułować wypowiedź, żeby trafiła do mojego małego rozumku.
– Zadzwoni do ciebie moja mama – powiedział w końcu – poprosi cię, żebyś pojechała na lotnisko. Nie zgódź się.
– Za późno – powiedziałam ponuro – już się zgodziłam.
– Czyś ty zwariowała! – zdenerwował się – czy ty wiesz, co one wymyśliły?!
Nie miałam czasu ani ochoty zastanawiać się, dlaczego moja teściowa nagle przybrała liczbę mnogą.
– Słuchaj – powiedziałam asertywnie – ja teraz jestem zajęta. Zadzwoń do mnie wieczorem.
Zapowietrzył się na chwilę, po czym powiedział, że zadzwoni, wszystko mi powie, a potem będzie tylko płacz i zgrzytanie zębów, zresztą sama zobaczę i rozłączył się.

Danka siedziała naprzeciwko mnie, smętnie wpatrzona w rozgrzebany szpinak.
– Dobra, zmusiłaś mnie to tej diety – poskarżyła się – mogę to, z pewnymi oporami zaakceptować. Ale nie uprzedzałaś, że będziemy jadły na poczcie! Od tych dzwonków robię się nerwowa. Czekam, aż ktoś wrzaśnie „międzymiastowa”.
Wzruszyłam ramionami.
– Ja nie wiem, co im się wszystkim stało. W ogóle nie rozumiem tej całej sytuacji. Mam jutro pojechać na lotnisko, nie wiem, po co, a Janusz twierdzi, że absolutnie nie powinnam tam jechać. Co takiego jest na tym lotnisku?
– Czy ja wiem…- zastanowiła się Danka, wzdychając ciężko w szpinak. – Podobno ostatnio dzieją się tam dantejskie sceny. Z powodu remontu pozamykali większość dojazdów i zdesperowani pasażerowie porzucają swoje samochody i lecą na piechotę z walizkami.
– No to pięknie. – powiedziałam i zapatrzyłam się smętnie w skorupki po jajku. – Wiem, co może znaczyć zamieszanie na lotnisku. Kiedy lecieliśmy do Tallina, jakaś pani przez megafon powtarzała coraz bardziej zdenerwowanym tonem, żeby zgłosił się właściciel porzuconego bagażu. A potem przyjechali panowie ubrani na czarno, z psami, wygonili nas wszystkich, co poszło nawet sprawnie.  Zamieszanie zrobiło się dopiero, jak już pozwolili wrócić.

– To może jednak nie jedź – powiedziała z niepokojem Danka.
– No właśnie, Janusz też tak mówi…
Danka popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
– A właściwie – zaczęła wolno – dlaczego twój mąż, prawie były, wtrąca się w twoje życie?
Wzięłam ze stołu kartkę z ksero naszej diety i starannie wytarłam z niej krople zielonej herbaty.
– Nie mam pojęcia – powiedziałam szczerze – pewnie nadal uważa, że bez jego pomocy nie umiem trafić do domu ani przypomnieć sobie, jak się nazywam. Zawsze był nadopiekuńczy.
Danka zebrała ze stołu nasze talerze, włożyła je do zlewozmywaka, odkręciła wodę i zastygła z gąbczastym zmywakiem w jednej ręce i butelką płynu do zmywania w drugiej.
– I w ogóle nie zapytałaś, po co masz jechać na to lotnisko? – zapytała
Zdenerwowałam się.
– Jak miałam zapytać, skoro właśnie kradłaś mi jajko!
– Acha, więc to moja wina…?
– No a czyja?

Wczytałam się w rozpiskę diety.
– Jutro przysługują dwa jajka na osobę – powiedziałam pocieszająco – o, jest nawet serek wiejski. No to się obeżremy!
– A na mięso co jest? – zapytała Danka
– Mięsa nie ma.
– Jak to nie ma??? – zaniepokojona odwróciła się od zlewu i wydarła mi kartkę – to na pewno właściwa kartka? Przecież dzisiaj też mięsa nie było!
– Rany, nie marudź! Będą dwa jajka. Dwa!
– Chrzanię te jajka. Chcę mięso!
Do kuchni zajrzała głowa Henia, bez reszty tułowia.
– Nie drzyjcie się tak – powiedział potępiająco – w całym biurze was słychać.
– To się nie przysłuchuj tylko się zajmij robotą – poradziłam
– Nie mogę. Stefan się rozwalił przy moim kompie i demoluje mi krzesło.
– Jak to demoluje ci krzesło? – zaniepokoiłam się – znaczy, co konkretnie robi?
– Siedzi. Sam ciężar wystarczy. I w photoshopie robi Putinowi usta Pameli Anderson.

Stefan był naszym informatykiem. Został obdarzony niewątpliwą i niczym nieuzasadnioną manią wielkości oraz wprost proporcjonalnym do niej ciałem, które, pozostawione odłogiem na plaży, nakłoniłoby do prób wrzucenia go do wody każdego aktywnego działacza Greenpeace’u. Hobby Stefana stanowiły przebiegłe ataki na komputery współpracowników, przeprowadzane z ukrycia, w wyniku których żaden skrót  ani żaden folder nie pozostawały na zajmowanym uprzednio miejscu. Stefan miał w sobie nieuchronność obiecanej Mojżeszowi przez Boga plagi szarańczy, a po jego przejściu zostawały tylko popiół i zgliszcza. Stefan cierpiał ponadto na permanentnie niedocenianą pasję artystyczną, której dawał ujście upiększając zdjęcia w photoshopie wedle swojego gustu, który komuś postronnemu mógłby się wydawać nieco kontrowersyjny. Punktem założenia było mianowicie to, aby żadne reporterskie zdjęcie nie pozostało w swojej pierwotnej formie, a każdy polityk pod czujnym okiem Stefana otrzymywał rumiane poliki, obowiązkowo błękitne oczy oraz wydęte usta gwiazdki porno. Odwrócenie skutków przejścia Stefana wymagało wiele czasu i wysiłku, a i tak zawsze okazywało się, że pozostał gdzieś przemyślnie ukryty Macron ucharakteryzowany na kochankę rosyjskiego mafiosa.

Henio po namyśle dołączył tułów do głowy i cały znalazł się po naszej stronie drzwi.
– Co to za gówno? – zapytał, patrząc z obrzydzeniem na słoik po szpinaku, którego Danka nie zdążyła jeszcze umyć.
– To był szpinak – wyjaśniłam pouczająco – ma mnóstwo witamin i w ogóle.
– I wy to jecie dobrowolnie? – zdziwił się – PO skończeniu przedszkola???
Drzwi znowu się otworzyły i wszedł Piotr. Włączył czajnik i spojrzał na nadal nieumyty słoik.
– Aaaa –powiedział ze zrozumieniem – zemsta przedszkolaka?
Henio zaczął bardzo głośno chichotać. Zdenerwowałam się.
– Co to ma być? Piknik integracyjny? Ktoś was pytał o opinię? Danka, weź no, umyj w końcu te słoik, bo jak ktoś znowu powie coś o przedszkolu to nie ręczę za siebie. Szczególnie o pustym żołądku.
– Właśnie właśnie – przytaknęła Danka – A w ogóle to tu się przychodzi do pracy.
– Gdzie? Do kuchni? Ja do kuchni przychodzę jeść, a jak ty przychodzisz tu pracować to twoja sprawa – powiedział godnie Henio – Zresztą zaraz będziesz tu miała cały dział komputerowy, jeśli Stefan jeszcze trochę u nas posiedzi.
Najwyraźniej miał przypływ jasnowidzenia, bo faktycznie za niedługą chwilę przyszły dziewczyny od plotek i mody, co oznaczało, że jedyną osobą pozostałą na pożarcie Stefana był skanerzysta, na stałe podłączony do słuchawek i z tego powodu pozbawiony właściwie kontaktu z rzeczywistością.

Zrobiło się tłoczno i musiałyśmy się wycofać na swoje miejsca pracy. Przechodząc obok Aśki, której niedawno udostępniłam swój zapas bardzo niezdrowych proszków hamujących łaknienie, spojrzałam na kartkę, na której pracowicie coś gryzmoliła. Na kartce znajdowały się wyłącznie oczy. Większe i mniejsze, dziesiątki oczu, narysowane czarnym długopisem.
– Dobrze się czujesz po tych proszkach? – zapytałam zaniepokojona
Aśka odwróciła się do mnie z furią.
– Nie – warknęła – Nie czuję się, cholera jasna, dobrze!
– A co się konkretnie dzieje?
– Myślę – powiedziała gryzmoląc następne oko – że ktoś mnie obserwuje.

CDN…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *