Niedawno obejrzałam film „Pan T.”. Nie będę się tu rozwodzić nad samym filmem, który mnie nawiasem mówiąc zauroczył, tylko chciałam zwrócić uwagę na jeden aspekt: jak mało w gruncie rzeczy człowiekowi jest potrzebne do życia. Rzecz jasna, nie zamierzam tu wychwalać zbrodniczego systemu, który przemocą zmusił pokolenie naszych Dziadków i Rodziców do minimalizmu. Mieli mało, bo w ogóle wszystkiego było mało, a dystrybucję dóbr doczesnych system zarezerwował dla siebie. Jednak, patrząc na (hipnotyzującego zresztą) Pawła Wilczaka, próbującego sprawiedliwie podzielić trzy plasterki ogórka kiszonego na dwie połówki kromki chleba, a w tle jest pokój w dawnej YMCA przy ul. Konopnickiej w Warszawie, przekształconej po wojnie w hostel dla literatów, składający się z łóżka, umywalki, szafy i regału na książki, przyszło mi do głowy, że mogłabym tak żyć. Nie pod jarzmem komunizmu, oczywiście, kilkanaście lat przeżytych w tym ustroju zdecydowanie mi wystarcza, a wręcz nawet chętnie obyłabym się bez tego doświadczenia.
Po „Panu T.”, dołożyłam sobie „Rojst”, bo akurat wpadł na Netflixa. Ludzie, oglądając filmy czy seriale, zwracają uwagę na różne rzeczy. Na przykład są tacy, których w filmie katastroficznym, gdzie cała Ziemia się wali, najbardziej interesuje, co stało się ze świnką morską pokazaną w pierwszej scenie. Ja akurat mam tak, że zwracam uwagę na scenografię. W filmie młodego Holoubka są pokazane trzy mieszkania. W każdym panuje idealny porządek.
Pamiętam to ze swojego dzieciństwa. W mieszkaniu, w którym się wychowałam, nic nie stało na wierzchu. Wszystko było pochowane w szafie i meblościance z sekretarzykiem z popularnej serii „Wyszków mat”. U moich szkolnych koleżanek i kolegów było tak samo, z tym że niektórzy mieli wersję „Wyszków połysk”. Pamiętam też mieszkania, w których zestaw podstawowy był wzbogacony o witrynkę, która eksponowała porcelanę z Chodzieży.
W moim pokoju stał tapczan, biurko, na którego blacie widniała tylko lampa, bo reszta była pochowana w szufladach, i regał na stojące w surowym ordnungu książki. Czyli mniej więcej tak, jak u Pana T.
Pierwszy szok przeżyłam oglądając film „E.T”. W pokoju Eliotta było wszystko. I wszystko było na wierzchu: jakieś figurki, modele samolocików, proporczyki, plakaty, E.T ukrywał się przed matką Eliotta w szafie zawierającej ilość pluszaków, przy której asortyment Smyka w Cedecie wypadał naprawdę blado. Zastanawiałam się, jak można żyć w takim bałaganie. Moje refleksje potwierdził kilka lat póżniej pokój, w którym mieszkał Marty z „Powrotu do przyszłości”. W moim odczuciu tylko baby z dziadem tam brakowało.
Przypuszczam, że minimalizm lub nawyk gromadzenia przedmiotów jest zakodowany gdzieś w połączeniach neuronowych. Kiedyś obejrzałam kilka odcinków polskiej wersji „Perfekcyjnej pani domu”. Jestem stuprocentowo pewna, że osoby, które na potrzeby programu odaugiaszowały swoje mieszkania i pożegnały się z pięcioma masażerami do stóp, prędzej czy później wrócą do stanu pierwotnego. Bo to leży w ich osobowości. Analogicznie, jak w moim przypadku, gdyby gromadzenie przedmiotów stało się obowiązującym trendem, wszechogarniającą modą i powstałby obowiązek chwalenia się na Instagramie ilością masażerów do stóp, nie dałabym rady za tym podążać. To tak, jak z religią: albo masz czynne te połączenia neuronowe odpowiedzialne za wiarę, albo nie masz. I być może one ci się uruchomią w chwili bezpośredniego ataku niedźwiedzia brunatnego, w celi śmierci w południowych Stanach albo w obozie zagłady na Syberii, ale pewności nie ma.
Tak szczerze: co człowiekowi jest potrzebne do życia? Legowisko, miejsce do trzymania ubrań, coś na kształt kuchni, łazienka, regał na książki, który w obecnych czasach można zastąpić Kindlem. Coś Wam jeszcze przychodzi do głowy? Pamiętam czasy, gdy większość ludzi miała po cztery pary butów. Kozaki z tak zwanego CHIS-u (chujowa podróbka skóry), które przemiękały tak bardzo, że trzeba było zakładać torebki foliowe na stopy, żeby były mokre odrobinę krócej, półbuty na jesień, pantofle tak zwane komunijne, z paskiem, które wchodziły do użytku dokładnie 1 maja (to był także termin założenia pierwszych podkolanówek i rygorystycznie się tego przestrzegało, nawet jeśli temperatura nie przekraczała 15 stopni i łydki były sine), i sandały na lato. A na tułów: zimą łatwopalne futerko typu skołtuniony miś, przejściowa jesionka i wiatrówka. Lub kangurka dla tych, co należeli do ZHP.
Z czasem zachłysnęliśmy się dostępnością dóbr. Celebrytki przechwalały się w wywiadach ilością posiadanych butów, liczonych w setki. Monika Olejnik w miesięczniku „Zwierciadło” wyznała, że ma ponad 500 par butów. Od tamtego wywiadu minęło 7 lat, pewnie przez ten czas wolałaby zapomnieć o tym, co powiedziała, ale w necie nic nie ginie.
Wyobraźmy sobie, że nie chodzi o buty, tylko o jakiekolwiek inne przedmioty, załóżmy, ktoś opowiada w wywiadzie, że trzyma w domu ponad 500 opakowań po jogurcie albo ponad 500 figurek z Kinder Niespodzianki,. Pomyślelibyście, i nie mówcie, że nie, że mamy do czynienia z nurkiem śmietnikowym. Dlaczego akurat w przypadku butów taka liczba miałaby być usprawiedliwiona? Przecież przy takiej ilości przedmiotów to nawet nie ma możliwości zapoznać się z nimi wszystkimi. Jak w ogóle można posiadać taką ilość rzeczy i na dodatek się nimi chwalić?
Na tym chwilowo poprzestanę, bo ciąg dalszy będzie zdecydowanie bardziej radykalny….