Kultura

“Gwiezdne wojny” finał: podsumowanie

No dobrze, to skoro już zajawiłam kwestię „Gwiezdnych wojen”, to wartałoby w sumie dokończyć. Z tym może być problem, bo moje rozczarowanie jest tak wielowarstwowe, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Więc może najprościej, od praw konsumenta: kupując bilet do kina zawieramy umowę z producentem. W zamian za wydaną kasę oczekujemy konkretnego produktu. Jeśli, załóżmy, kupujemy pralkę, a dostajemy deskorolkę, przysługuje nam prawo do złożenia reklamacji. Mam w tym zakresie doświadczenie: kilka lat temu dokonałam w sklepie internetowym zakupu czegoś, co się nazywało “antycellulitowy masażer wyszczuplający” i podałam adres biura, w którym wtedy pracowałam. Dostawa wywołała spore poruszenie, bo paczka była pokaźnych rozmiarów. Okazało się, że zawiera rowerek dziecięcy.

Pomyłkę dało się łatwo odkręcić, ale po latach nadal pamiętam ponurą uwagę, jaką poczynił mój ówczesny asystent: „ciekawe, jaką minę miało to dziecko, które zamiast wymarzonego rowerka dostało twój masażer wyszczuplający”. Cóż, tego nigdy się nie dowiemy, ale po obejrzeniu trzeciej części trzeciej trylogii „Gwiezdnych wojen” jestem w stanie wyobrazić sobie, co mogło czuć.

„Gwiezdne wojny” to nie są jakieś „Koty”, które, wnioskując z recenzji i opinii na forach, zawiodły brakiem realizmu i tym, że aktorom kocie ogony z tyłków wystają. Bądźmy wyrozumiali wobec widzów, którzy na podstawie plakatu, zawierającego słowa „koty” i “ekranizacja musicalu” spodziewali się filmu dokumentalnego o ofensywie w Ardenach. Nawet jeśli jest to logika, którą nie do końca czujemy, to przecież każdy ma prawo do swojego zdania.

„Gwiezdne wojny” to nie tylko marka, porównywalna znaczeniem do Adidasa czy Samsunga, to jest coś na kształt religii. Gdyby fani sagi cieszyli się chociaż ułamkiem praw co katolicy, których wrażliwe sumienia obraża dosłownie wszystko, to już po drugiej części trzeciej trylogii i „Hanie Solo” mielibyśmy serię procesów o obrazę uczuć.

„Ostatniego Jedi” nie recenzowałam, bo uczciwie mówiąc, nie było czego, oprócz, być może, samej sztuki nakręcenia dwuipółgodzinnego filmu dosłownie o niczym. Było sporo bieganiny, prężenia muskułów i udawania, jakim się jest ważnym, co w rezultacie nie posunęło akcji ani o milimetr. W jednym z moich ulubionych sitcomów „The Big Bang Theory” jest scena, w której jedna z bohaterek diagnozuje film” Poszukiwacze zaginionej arki” słowami: „główny bohater był tam zupełnie niepotrzebny, bez niego akcja potoczyłaby się dokładnie w taki sam sposób”. Tę opinię można z powodzeniem odnieść do „Ostatniego Jedi” i na tym zakończę.

Prace nad końcówką sagi sprowadzały się w głównej mierze do odrobienia szkód, które poczynił Rian Johnson i zamknięciu się w akceptowalnym dla widzów czasie 2 godzin i 21 minut. I tu jest moje kolejne rozczarowanie. Osobiście wychodzę z założenia, że jeśli nie masz pomysłu na opowieść, która ograniczy się do dwóch godzin, to najlepiej się za nią nie bierz. To jest jak z rozmową towarzyską: jeśli masz anegdotę na dwie minuty, to ją opowiedz. Ale jeśli zaczynasz ją rozciągać na pół godziny, z wątkami pobocznymi typu „wiecie, gdzie jest to skrzyżowanie z taką pizzerią na rogu i kebabem po drugiej stronie, o, no właśnie, dokładnie to skrzyżowanie, gdzie się latarnie od pół roku nie świecą… No to w ogóle nie tam”, to licz się z tym, że drugi raz cię nie zaproszą, bo strasznie przynudzasz.

Naprawdę uważam, że reżyserzy powinni wziąć sobie do serca radę, przypisywaną Gabrielle Chanel żeby „przed wyjściem z domu zdjąć jedną rzecz”. Niestety, J.J Abrams, odpowiedzialny za oszukanie fanów „Przebudzeniem mocy”, która dała mu – i wytwórni Disneya – ogromny kredyt zaufania, wyraźnie nie był zapoznany z tą uniwersalną opinią.

W „Skywalker, Odrodzenie” mamy mnóstwo scen zupełnie niepotrzebnych, które jedyne, co pozostawiają w widzach, to gruntujące się przekonanie, że główni bohaterowie są idiotami, którzy przyszłość Rebelii budują na podstawie rzutu kostką. Imperium zresztą jest mizernie lepsze. Jego niezrozumiały upór w budowaniu felernych Gwiazd Śmierci, które super działają, ale tylko pod warunkiem, że przeciwnicy nie odkryją ich słabych stron, którymi są niepilnowany szyb, niemonitorowana zgniatarka śmieci, koń trojański w oprogramowaniu albo jedna niedokręcona śrubka, po z górą czterdziestu latach  budzi jedynie politowanie. Poważnie? Nie dało się wyciągnąć wniosków z poprzednich klęsk?

Ale i tak Imperium wypada  niewiele lepiej niż Rebelia, która w interpretacji J.J. Abramsa, przypomina hippisowską komunę, wierzącą, że „amor vincit omnia”. Więc podejmują fajne i trafione decyzje typu: wiecie co, wpadnijmy na taką planetę (pożyczoną zresztą z „Valeriana” Luca Bessona), akurat mają tam festiwal, to się ubawimy, a o tym, że ściągniemy na nich uwagę Imperium, to już nie pomyślimy, bo zamiast mózgu mamy sznurek trzymający uszy.

Zidiocenie kluczowych postaci stało się zresztą, nie wiem, czy celowo, główną osią fabularną filmu.  Finn funkcjonuje jedynie jako samozwańczy obrońca Rey i pcha się w sytuacje, w których ona sobie poradzi, a on wymięknie, ponieważ nie ma tych, jak im było, midichlorianów czy coś. Poe plącze się gdzieś w tle. Rey jawi się jako dziewuszysko, które osobiście bym utłukła, gdyby było moją córką.

Przypomnijcie sobie: Luke, chociaż miał te swoje wizje, jakoś był w stanie grać zespołowo. Potrafił uprzedzić: ludzie, ja muszę teraz lecieć na Dagobah, bo mnie Moc wzywa, ale stawię się na odprawie na czas. I przychodził, kurna, na czas.

Rey, jak doznaje olśnienia, to ma w dupie plany, godzinę odlotu i wszystko. Będą straty w ludziach, a uj tam, załoga nie wie, co robić, trudno, najważniejsza jest wizja, co z tego, że mglista. I lezie w szkodę co dziesięć minut.

Moją ulubioną sceną jest rozmowa z dziadkiem. Dziadek: zabij mnie, wszyscy na to czekają, niech dopełni się przeznaczenie (czy jakoś tak podobnie). Rey: nie, nigdy. Po czym okienko transferowe się zamyka i Rey prawie kona przy próbie zabicia dziadka, który dopiero co złożył jej konkretną ofertę w tej sprawie i nawet się wystawił na cios, ale nie skorzystała. On też w międzyczasie zmienił zdanie, więc się zrobił konflikt interesów, a trzeba było brać, co dawali. W to całe zamieszanie wpada ni stąd nie zowąd nieślubny syn profesora Snape’a, czyli Kylo Ren i w chwili, gdy się cucili wzajemnie, resztką przytomności pomyślałam, że jeśli ktoś kogoś obudzi pocałunkiem, jak królewnę  Śnieżkę, to wychodzę z Imaxa i już nigdy nie wrócę.

No po prostu, błaaaagam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *