Z „Gwiezdnymi wojnami” sprawa jest bardziej skomplikowana niż z „Wiedźminem”. Łączy nas bowiem znacznie dłuższa relacja. Byłam jakoś na początku podstawówki, kiedy Mama zabrała mnie do, nieistniejącego już, kina Tęcza na „Imperium kontratakuje”.
To był mój pierwszy kontakt z scince-fiction. Z tym jest tak, jak Richard Gere tłumaczył Julii Roberts w „Pretty Woman”, o co chodzi z operą: albo pokochasz od pierwszego wejrzenia, albo znienawidzisz. Czyli inaczej niż z gorzką czekoladą i ostrygami, że podobno się do nich dorasta. Mi się dotąd nie udało, ale również z innych przesłanek zdążyłam wyciągnąć wniosek, że po prostu jestem niedorozwojem. Na przykład wyrżnęły mi się tylko dwa zęby mądrości, zamiast czterech, no to przecież o czymś świadczy.
Wracając do adremu, pokochałam od razu. Ale, jak wiadomo, „Imperium kontratakuje” jest środkową częścią środkowej części. Mama dosłownie na rzęsach stawała, żeby przypomnieć sobie obejrzaną kilka lat wcześniej „Nową nadzieję” (która wtedy nazywała się po prostu „Gwiezdne wojny”) i wytłumaczyć mi, skąd wynikło to, co właśnie obejrzałyśmy.
Moja Mama nie nauczyła mnie szyć, bo sama nie umiała, ani gotować, bo z tym było jeszcze gorzej. Ale pokazała mi mój pierwszy w życiu film scince-fiction i przypilnowała, żebym przeczytała trylogię Tolkiena. Po prostu, są sprawy ważne i ważniejsze. Od tamtej pory uważam pielęgnowanie miłości do sci-fi i fantasy za odpowiedzialność matek, które powinny przekazywać tę pasję dzieciom. Osobiście zadbałam o odpowiednią indoktrynację syna. Podobny plan mam wobec chrześniaka, tylko niech trochę podrośnie.
Fascynacja „Gwiezdnymi wojnami” ciągnęła się u mnie przez lata. W liceum zaprzyjaźniłam się z dziewczyną, która miała siostrę w Erefenie i stamtąd przesyłała niemieckie „Bravo”. W jednym z numerów były rozkładówki ze zdjęciami ze wszystkich trzech części sagi. Wtedy już do polskich kin wszedł, oczywiście z solidnym opóźnieniem „Powrót Jedi”. Nikt wtedy nie wiedział, jak wymawiać słowo „Jedi”, więc mówiło się: idę do kina na „Powrót”. No i się chodziło, po kilka razy w tygodniu.
W kinie Ochota wyświetlali ten film przez dobre dwa lata. Jak nie było pomysłu, co robić po lekcjach, to zawsze można było wsiąść w tramwaj i pojechać zobaczyć „Powrót”. Bileterki wpuszczały młodzież szkolną bez biletów, w środku seansu, na koniec, jak się trafiło. Czasem się przyjeżdżało pod koniec seansu i zostawało na kolejny, żeby zobaczyć początek i co z tego, że po raz trzydziesty.
Te rozkładówki z „Bravo” odkupiłam od kumpeli za trzy piątkowe wypracowania z polskiego i ściągę z unii polsko -litewskiej, przyszpiliłam na słomianej macie na drzwiach od mojego pokoju i się na nie gapiłam. Wtedy, w drugiej połowie lat 80-tych nikt jeszcze nie przypuszczał, że kiedyś będzie można mieć filmy na własność albo na żądanie i oglądać je, kiedy przyjdzie ochota.
Zastanawiam się, czy głównodowodzącej Disneya, odpowiedzialnej za chałę, którą nam wcisnęła, przemknęło choćby przez głowę, że „Gwiezdne wojny” są dla naszego pokolenia czymś o wiele większym niż film. To jest solidny kawał naszej duszy. Takich, jak ja, są tłumy, a ja i tak jestem lajtowa. Istnieją też, i jest ich rzesza, fani, którzy dosłownie żyją tym uniwersum, śledzą lub tworzą apokryficzne wersje i są w stanie z pamięci odtworzyć drzewa genealogiczne istotnych rodów (bo nie zapominajmy, że “Gwiezdne Wojny” to saga elitarna i na pewnym poziomie odbioru niewiele różni się od “Downtown Abbey”) Wszyscy, i ja i oni dostaliśmy bolesnego prztyczka w nos.
Zaczęło się w sumie od Lucasa i to jest coś, czego nie potrafię pojąć, Rozumiem, że zachwycił się rozwojem techniki, ale dlaczego aż do zaćmienia mózgu? Pierwszy z brzegu przykład, który mnie zabolał: kiedy w „Powrocie Jedi”, w wiosce Ewoków, Luke i Leia rozpoznają się jako rodzeństwo, jest dialog o matce. Leia wyznaje wtedy, że pamięta swoją matkę, która „była bardzo piękna i bardzo smutna”. Każdy fan wyrecytuje ten dialog, obudzony w środku nocy. Na kacu, w środku grypy, z gorączką 40 stopni i podczas ataku rotawirusa, z głową w sedesie, KAŻDY.
Kiedy ogłoszono, że powstaje prequel, logiczne wydawało się, że wspomniana matka, po jakichś tam, zapewne dramatycznych, przejściach, będąc w ciąży ze Skylwalkerem, poślubi z rozsądku senatora Organę. Jedno z bliźniaków gwizdnie jej Kenobi i wywiezie na Tatooine, a drugie Organa wychowa jak swoje na Alderaanie. Po czym matka ze zgryzoty zemrze, osieracając Leię oraz nieświadomego jej istnienia Luke’a. Co by to Lucasa kosztowało poprowadzić w ten sposób tę sklejkę? Biorąc pod uwagę, ile kasy poszło na wystawny pogrzeb Padme, która, suprise, suprise!, zmarła przy porodzie, nawet mniej niż się rzeczywiście szarpnął. No po prostu błagam, są jakieś granice robienia z fanów wała.
Niestety, pani Kathleen Kennedy jeszcze dalej je przesunęła, zadbawszy o to, by dokręcona w latach 1999-2005 trylogia, która po premierach była mieszana z błotem, okazała się wcale nie taka najgorsza. W porównaniu z tym, co potem nastąpiło…
CDN