Ależ nam się posypało filmowymi biografiami! „Bohemian Raphsody”, „Rocketman”, oscarowa „Green book” też jest w zasadzie biografią, a teraz „Pavarotti”. Akurat nie uważam tego za dobry sygnał, bo sugestia, że kultura zatoczyła koło i zrobiło się już tak źle, że pozostało nam już tylko wspominanie dawnych czasów (“Yesterday”, “W deszczowy dzień w Nowym Jorku”), nasuwa się zbyt natrętnie.
Jeśli chodzi o operę to kłopoty są dwa. Pierwszy jest taki, że jeśli się nie jest śp. Bogusławem Kaczyńskim to orientację w temacie można jedynie udawać. To akurat nie jest trudne, bo w tym celu nie trzeba znać się na operze, wystarczy rozróżniać języki. Jeśli chcemy zabłysnąć w towarzystwie i akurat leci coś po włosku, to nasz wybór najczęściej ogranicza się do czterech nazwisk: Verdi, Puccini, Rossini lub Dionizetti (25% szans trafienia). Jeśli po francusku to Bizet lub Delibes (duet z „Lakme” święci ostatnio triumfy jako dżingiel reklamy jogurtu, więc lepiej odsłuchać zawczasu, żeby wtopy nie było), ale, tak czy siak, 50% szans na celną odpowiedź. Po polsku to wiadomo, że Moniuszko. Po niemiecku 75% przypada na Mozarta, a resztę zgarnia Wagner, ale jego akurat łatwo rozpoznać, wystarczy wyobrazić sobie umundurowany pochód i jeśli pasuje, to znaczy, że Rysiek (albo Rammstein). Po rosyjsku: 90% wskazań na Czajkowskiego, no chyba, że „Borys Godunow”, to wtedy Musgorski, ale specjalnie bym się tym nie przejmowała, bo szanse na to, że ktoś z polskich znajomych puści rosyjską arię i każe zgadywać, są naprawdę znikome.
No więc to mamy załatwione, teraz drugi problem. Polega on na tym, że opera znacząco różni się od Disco Relax w Kobylnicy, czyli nie ma, że hit za hitem. Przeważnie jest tak, że siedzimy cztery godziny i dostajemy jeden chwytliwy kawałek i jeszcze bywa, że bezlitośnie umiejscowiony mocno pod koniec. JEDEN. Na trzy, cztery akty z przerwami, no dobra, w „Carmen” dostajemy dwa.
I na tym właśnie opierał się genialny pomysł Luciano Pavarottiego, Placido Domingo, Jose Carrerasa i dyrygenta Zubina Mehty: zamiast trzymać ludzi przez trzy godziny z okładem w nadziei, że główny bohater zdąży zaśpiewać przed egzekucją „E Lucevan le Stelle”, podczas gdy tyłek już mamy całkiem odparzony od tego siedzenia, zafundować publice wyselekcjonowaną listę przebojów.
No i się zrobił dym. Pomysł propagowania opery skrótową metodą prezentacji najbardziej chwytliwych arii, wykonywanych przez najlepsze męskie głosy tamtych czasów, okazał się bardzo skuteczny, ale w sumie trudno się dziwić, że w hermetycznym środowisku koneserów mógł budzić skojarzenia z obwoźnym handlem kulturą bądź co bądź wysoką.
Pavarotti już wcześniej spotykał się z krytyką, za to, że wyszedł poza sale koncertowe, czyli kundlił operę po salach gimnastycznych amerykańskiej prowincji, że poszedł w komercję, stał się bardziej celebrytą niż artystą i przyjaźnił się z księżną Dianą, w końcu za to, że folgował sobie z jedzeniem do tego stopnia, że zamiast rzucić się na Desdemonę w morderczym szale, siedział i czekał aż sama mu się nadzieje na sztylet (ten zarzut nie pojawia się w filmie, pamiętam go z prasy lat 90-tych).
Potem było już tylko gorzej: pal już diabli wytropiony przez paparazzi romans z młodszą o 35 lat Nicolettą, ale projekt Pavarotti&Friends wzbudził jeszcze bardziej mieszane uczucia niż trasa koncertowa trzech tenorów. Chociaż nikt nie kwestionował jego siły rażenia w aspekcie charytatywnym, to pomysł tak daleko idącego pomieszania gatunków muzycznych wywołał niechęć w branży, czego śpiewacy, wypowiadający się w dokumencie „Pavarotti” nawet nie próbują ukrywać. Pomysł nie był nowy, pięć lat przed pierwszym koncertem Pavarottiego ze Stingiem, Bobem Geldofem, Brianem May’em i Mikiem Oldfieldem ukazał się wspólny album Monserrat Caballe i Frieddiego Mercurego, promowany singlem „Barcelona”. No ale Freddie miał te swoje oktawy, czego nie można powiedzieć o większości gości Pavarottiego, chociaż na pewno nie można im odmówić charyzmy (a najbardziej odwagi).
Ron Howard wyraźnie broni swojego bohatera, co zawsze cenię u reżyserów. Można się zastanawiać, czy nie nadmiernie, no ale w końcu jest Amerykaninem. Już tłumaczę, jakie to ma znaczenie. Z jednej strony w Stanach Zjednoczonych znajduje się jedna z najlepszych scen operowych świata, a nowojorska publiczność tradycyjnie uważana jest za weryfikatora sukcesu, zresztą Bogusław Kaczyński lubił podkreślać, że tylko jednemu Polakowi udało się podbić to miasto i był nim Ignacy Paderewski. Z drugiej, w amerykańskich produkcjach filmowych, kiedy bohaterowie chcą zaznaczyć swoją przynależność do kultury, umownie określając, wysokiej, to serwują na kolację spaghetti z sosem pomidorowym, czerwone wino i „Un bel dì vedremo” z Madame Butterfly, jak nie wierzycie to obejrzyjcie „Fatalne zauroczenie” i „Desperate Housewives”.
Może to daleko idące skojarzenie, ale wobec powyższego mam niejakie podejrzenia, że Howard mógł kręcić dokument o Pavarottim tak trochę na kolanach (nie mylić z „na kolanie”). Do beczki miodu dorzuca dosłownie parę kropel dziegciu w postaci wymijającej wypowiedzi pierwszej żony tenora na temat jego „kłopotów z wiernością” oraz delikatnych sugestii córek, że Pavarottiemu raczej daleko było do tytułu ojca roku. Z drugiej strony, co miał nakręcić, plotkarski materiał dla tabloidów? To już się przewaliło w życiu Pavarottiego wielokrotnie, dokładanie mu jeszcze po śmierci byłoby naprawdę grubym nietaktem.
Howard jest zresztą drugim, cichym bohaterem filmu. Jasne, ma coś tam za uszami, że wymienię choćby „Hana Solo – gwiezdne wojny historie”, jednak zasadniczo nie wypada poza top of the top hollywoodzkich reżyserów. Stąd moje podejrzenia, że reżyserowi niższej klasy czy o mniejszym doświadczeniu nie udałoby się namówić na zwierzenia aż tylu gwiazd.
Oprócz powyższego, na pewno udało mu się nakręcić film, który zawiesza czas, a to rzadka sztuka. Biorąc pod uwagę, że jest to dokument, jeszcze rzadsza. Podczas napisów końcowych zorientowałam się, że mogę mieć mieć problem z uruchomieniem zdrętwiałej nogi, bo okazało się, że jak założyłam lewą na prawą dwie godziny wcześniej, to przez cały czas oglądania nie zmieniłam pozycji. Gwarantuję: na tym filmie nessun dorma.