Doczekaliśmy się w kinie nowego „Kolesia”. Jest to „Koleś” na miarę naszych czasów i co my tym „Kolesiem” mówimy? Ano że sami go sobie wychowaliśmy, a teraz, niestety, mamy wobec niego mieszane uczucia, nie wyłączając agresji, może nawet nie na ostatnim miejscu. Proponuję porozmawiać o tym, czy powinniśmy uznać go za wychowawczy sukces, czy może przeprosić za to, co zrobiliśmy, najzabawniejsze, że w dobrej wierze, naszej ziemskiej cywilizacji.
Najbardziej w sumie boli to, że film nie jest słaby, jak inne filmy targetowane na nasze dzieci, które już przestały być dziećmi w sensie demograficznym, mam na myśli „Igrzyska ognia”, ‚Dawcę pamięci” czy „Niezgodną”.
Wręcz przeciwnie, jest wybitny. David Robert Mitchell, chociaż sam przekroczył czterdziestkę, doskonale wczuwa się w rozkminy pokolenia współczesnych około-dwudziestolatków.
Przez cztery lata, które upłynęły od „Coś za mną chodzi”, rozwinął skrzydła i moje porównanie do „Big Lebowskiego”, chociaż, przyznaję, mam tendencję do porównywania wielu filmów do „Big Lebowskiego”, w końcu jest to ponadczasowy manifest abnegacji, nie jest aż tak bardzo na wyrost, jak mogłoby się wydawać.
Mamy w ostatnich czasach wysyp filmów, na przykład tych, które nadmieniłam, konfrontujących młode pokolenie z ich, umownie skracając, rodzicami, czemu trudno się dziwić, skoro właśnie mamy globalną wymianę pokoleń. Że nie przebiega ona łatwo, a może nawet bardziej burzliwie niż kiedykolwiek, też ciężko się dziwić. Między nami a pokoleniem naszych Rodziców są różnice. Między nami a naszymi dziećmi jest przepaść.
W „Tajemnicach Silver Lake” Mitchell serwuje nam taki produkt bezstresowego wychowania jako Lebowskiego naszych czasów, nawet nie ściemniając, że jest inaczej, biorąc pod uwagę ilość zawartych w filmie wypowiedzi, skierowanych do głównego bohatera, zawierających słowo „dude”, pomijając już nawet scenę z mlekiem w supermarkecie. Starsi widzowie pewnie by wychwycili analogię i bez tego, ale młodzi przywykli do emotikonów, podpowiadających, czy przekaz jest smutny, wesoły, wart podniesionej łapki, czy nie wart i bez tych naprowadzaczy trudno im się odnaleźć.
Reżyser użył dodatkowej asekuracji, wybierając do głównej roli pogubionego dwudziestoparolatka, 35-letniego Andrew Garfielda, zamiast któregoś z młodszych aktorów. Nawet na marginesie swojego filmu wyśmiewa się z producentów, którzy jako show runnerkę zatrudnili dwunastolatkę, bo „ma taką dojrzałą duszę”. Osobiście wolał uniknąć takiego, modnego obecnie, eksperymentu i chociaż możemy do woli dywagować, czy byłby on udany, czy nie i kogo byśmy wzięli na miejscu Mitchella, z rozdzielnika dostaliśmy Andrew o wiecznie młodzieńczej aparycji i doświadczeniu, które pozwoliło mu udźwignąć rolę również po tym, gdy scenariusz zaczął się rozjeżdżać.
Garfieldowi udało się stworzyć bohatera uniwersalnego o tyle, że każdy młodszy widz odnajdzie w nim siebie i pokocha, a każdy rodzic powyżej czterdziestki zdecydowanie wolałby okładać go ścierką kuchenną w nadziei, że się ogarnie.
Gdyż, z naszego punktu widzenia, ma ciut do nadrobienia. Gostek nie ma pracy, ani dochodów, ani czym zapłacić za mieszkanie. Na szczęście nie przejmuje się specjalnie perspektywą eksmisji za pięć dni, gdyż właśnie wpadł na trop spisku, zawiązanego przez wpływowych ludzi i tym przede wszystkim musi się zająć.
No i przecież o to nam chodziło, nieprawdaż? Oczytani podręcznikami wychowaliśmy nasze dzieci w przekonaniu, że są stworzone do wyższych celów i osiągną w życiu wszystko, jeśli tylko zechcą, To jest pierwsze z kłamstw, poruszonych w tym filmie.
Uderza w obie strony. My, jako rodzice, orientujemy się w końcu, że wychowując egocentrycznych indywidualistów zakładamy sami sobie powróz na szyję w postaci niańczenia progenitury co najmniej do czterdziestki, a dodatkowo robimy sobie piekło z tych lat, które nam do śmierci pozostały, no bo jak załatwisz sprawę w urzędzie z kimś przekonanym, że ma supermoce, jak nadasz przesyłkę kurierską u kogoś, komu rodzice wpoili, że w zasadzie powinien być prezeską tej firmy, a nie zwykłą dyspozytorką?
Oni, czyli dzieci, na delikatną sugestię z naszej strony, że być może trochę trzeba by się dopasować do istniejących warunków, reagują nerwowo, bo nie tak żeśmy się umawiali. Nobojaktotak, skoro przepowiadana przez starych gruntowna zmiana świata przy użyciu supermocy, którymi, według podręczników, dysponuje każdy, urodzony po 1990 roku, nagle ewoluuje w papierkową pracę w urzędzie, to znaczy, że całe dzieciństwo było oszukane. W rewanżu podejmują stanowcze kroki, od depresji po przynajmniej dysleksję.
Drugie kłamstwo też zawdzięczamy specom od dziecięcej psychologii, czyli: pozbądźcie się poczucia winy, wychowaliście, jak umieliście najlepiej, niech teraz wyfrunie w świat.
A jasne, niech se leci… W praktyce, nawet jeśli mamy wystarczająco dużo szczęścia, że obyło się bez depresji, uciekania z domu i ciężkich używek, to pozostaje kwestia nieogarniania pieniędzy. Ta tajemna wiedza jest w każdym razie niedostępna bohaterowi granemu przez Andrew. On po prostu, mimo szczerych chęci, nie łapie lub nie przyjmuje do wiadomości prostej, wydawałoby się zależności między „winien” i „ma”. Fakt, że jeśli nie znajdzie pracy, to nie zapłaci za wynajem mieszkania, więc zostanie eksmitowany, intuicyjnie zalicza do jednej z tych zagadek wszechświata, które po prostu ciągle się wymykają rozumowi i zapewne już na zawsze pozostanie niewyjaśniona. Andrew potrafi wprawdzie poświęcić naprawdę dużo czasu na demaskowanie ukrytych szyfrów w piosenkach puszczanych od tyłu i mapach skarbów, umieszczonych w pudełkach płatków śniadaniowych, co ostatecznie doprowadzi go na trop niebezpiecznej sekty, ale ogarnięcie czynszu przekracza jego możliwości. Co gorsza, rozważania na ten temat mogłyby doprowadzić do refleksji na temat znalezienia pracy, a przeciwko temu główny bohater wyraźnie się buntuje, co podkreśla w rozmowach ze znajomymi, którzy z karygodnym brakiem taktu pytają, czym się zajmuje.
W końcu wiadomo, że praca do tego stopnia wyszła z mody, że wstyd nawet przyznać, że się ją ma. Pracować to można co najwyżej nad stylizacją, a tak normalnie to się „ma projekty”.
Zreszta główny bohater, mimo bogatych i przeważnie traumatycznych doświadczeń z podejrzanymi wiktuałami, nie ogarnia nawet tego, żeby nie pić i nie jeść z obcej ręki, czyli minimum wiedzy, które zdołał opanować Szarik.
Trzecie kłamstwo dotyczy postrzegania czasu i przestrzeni. Niby Einstein próbował wprowadzić jakieś uniwersalne zasady, ale to się obecnie kompletnie nie sprawdza. Podczas gdy my potrafimy jeszcze porzucić wirtualny świat na rzecz międzyludzkich interakcji, młodzi funkcjonują w kilku wymiarach jednocześnie. Podczas rozmowy towarzyskiej główny bohater, tak jak wszyscy pozostali, jest średnio obecny, bo musi dzielić uwagę między byty realne i wirtualne, które często bywają ciekawsze. Przejmująca jest scena, gdy dziewczyna podczas imprezy na dachu apartamentowca, dowiaduje się od kogoś, kto dostał alert z internetu, że jej ojciec spalił się żywcem w towarzystwie trzech prostytutek.
Główny bohater podczas seksu ogląda i komentuje z partnerką telewizyjne wiadomości, a na piwie z kolegą podgląda modelkę bielizny za pomocą drona. Przez to, że obecność w kilku wymiarach nadrobił wcześniej, to może sobie zalec na długie chwile na balkonie, jarając szlugi i gapiąc się na sąsiadki. No ale dzięki temu wpadł na trop wielkiego spisku, który oprócz złowieszczych symboli umieszczanych podprogowo w reklamach i piosenkach pop, obejmuje także bezdomnych, kojoty, tunele, schrony i zbiornik retencyjny.
Czwartym kłamstwem jest możliwość ponadpokoleniowego porozumienia. Mitchell nie pozostawia w tym zakresie żadnych złudzeń. Matka głównego bohatera objawia się czasem telefonicznie, unikając pytań, które mogłyby zostać źle przyjęte, jako kołtuńskie wtranżalanie się w sprawy tak nieistotne jak pozostająca kompletnie poza trendami praca czy, co gorsza, czynsz. Więc buduje jakąś namiastkę więzi, rozmawiając z synem o filmach.
Piątym i najważniejszym oszustwem jest usprawiedliwienie. We wszystkich filmach, skierowanych do młodych pojawia się ten sam motyw: oni by chcieli, oni by umieli, ale to pozostaje w sferze domysłów, chociaż absolutnie nie z ich winy. Tylko dlatego, że starzy nie dopuszczają. Mitem założycielskim pokolenia naszych dzieci jest ogólnoświatowy spisek, mający na celu podcinanie im skrzydeł, po to, by przemienić ich w bezmyślne trybiki machiny, pracującej na nasz dobrobyt. Motyw takiego wykorzystywania pojawia się wszędzie. W „Niezgodnej” nasza równolatka Kate Winslet nadzoruje wszczepienie czipów młodej armii, po to, by uczynić z niej bezrefleksyjne narzędzia swoich imperialnych ambicji. W „Igrzyskach śmierci” system, czyli my, co roku wykrwawia, w sensie dosłownym, młode pokolenie li tylko dla swojej jarmarcznej rozrywki.
W „Tajemnicach Silver Lake” główny bohater dociera w końcu do „człowieka z wysokiego zamku”, mitycznego Tekściarza, będącego kombinacją Liberace z demonicznym Imperatorem z Gwiezdnych Wojen. A ten mu mówi, że wszystko, co tenże zagubiony dwudziestoparolatek chciałby wymyślić, zostało już dawno wymyślone, przez niego mianowicie. Ten sam przekaz niesie zresztą „Player One”, w którym uczestnicy globalnej gry komputerowej są sprawdzani ze znajomości „Lśnienia”. No więc skoro już wszystko w muzyce, w kulturze, w cywilizacji zostało wymyślone, to po co się wysilać? Lepiej puknąć sąsiadkę i zalec na balkonie ze szlugiem, obserwując spokojnie, jak przebiega eksmisja.
I wytłumaczcie mi, gdzie popełniliśmy błąd?