Nominowane do Oscara w kategorii najlepszego filmu „Narodziny gwiazdy” są, o ile dobrze liczę, czwartą ekranizacją tej historii. Pierwsza pochodzi z 1937 roku, druga z 1954, trzecia z 1976, a czwarta z czasów #MeeToo. I to mnie właśnie zadziwia. Bo, o ile poprzednie wersje, będące w gruncie rzeczy odwieczną opowieścią o Pigmalionie i Galatei, czy, trzymając się bardziej popkultury, o Higginsie i Elizie, mogły i nadal mogą, biorąc pod uwagę czasy, kulturę i obyczaje, w jakich powstały, uznawane za urocze, to najnowsza wersja implikuje wiele niewygodnych pytań, na które ani reżyser, Bradley Cooper ani tytułowa gwiazda, Lady Gaga chyba nie za bardzo mieliby ochotę odpowiadać.
No więc konkretnie, co my tu mamy? Ano mamy aspirującą młodą artystkę, na której talencie jak dotąd nikt się nie poznał, więc zarabia na życie w branży hotelarsko-gastronomicznej i próbuje realizować swoje artystyczne pasje w klubie dla transwestytów. Pewnego dnia, przez zupełny przypadek, do owego klubu wpada gwiazdor muzyki country, nieco już przygłuchy, przyblakły i mocno uzależniony od różnego rodzaju używek. Od pierwszej chwili popada w olśnienie i w przyspieszonym tempie, gdyż gwiazdor jest w trasie i dysponuje niewielką ilością czasu, podobnie jak widzowie, przechodzą wspólnie przez TĘ NOC.
„Ta noc” jest terminem upowszechnionym przez serial „Przyjaciele” i w skrócie obejmuje pogaduchy o wszystkim: rodzinie, planach, ambicjach, sekretach dwojga ludzi, między którymi zaiskrzyło. Takie wzajemne obwąchiwanie się z perspektywą przyszłościową.
Gwiazdor bezproblemowo zarządza czasem swojej nowej muzy, bo jeśli o niego chodzi to kolejny koncert gra dopiero wieczorem, więc będzie miał czas się wyspać. Ona wprawdzie o świcie musi się stawić na szychtę, czego nawet nie ukrywa, ale gwiazdor jest przekonany, że jego obecność tak ją opromienia, że już trudno, dziewczyna przemęczy się jakoś na rzęsach przez tę swoją zmianę.
Dziewczyna zasadniczo jest przyzwyczajona, gdyż do tej pory wszyscy mężczyźni w jej życiu traktowali ją jak służącą: tata mitoman, cierpiący na manię wielkości, jego współlokatorzy, którzy oczekują całodobowego sprzątania, prania, gotowania, no i proszę, jak się świetnie składa, że dziewczyna akurat pracuje w branży hotelarskiej, więc tym bardziej orientuje się w standardach all inclusive. A także szef, który należy do tych osób, które mając malusieńki obszar władzy, od razu czują się paniskami i pokazują, kto tu rządzi, oraz najlepszy przyjaciel, dla którego jest całkowicie jasne, że jeśli dziewczyna się wybije, to ma obowiązek podzielić się z nim tym splendorem.
Czyli bohaterka jest już wytresowana w wystarczającym stopniu, by zainteresował się nią niestabilny emocjonalnie przemocowiec, więc gwiazdor country wyczuwa jej predyspozycje jak waran krew. Bez żadnych wątpliwości zakłada, że na jedno jego skinienie dziewczyna rzuci wszystko i tak jak stoi, poleci za nim, dokądkolwiek on sobie tylko zażyczy, co po krótkim certoleniu rzeczywiście się dzieje. W podróż prywatnym samolotem dziewczyna zabiera przyjaciela, który jest już zwarty i gotowy, by wybrać ją jako swoją ścieżkę kariery.
Po przylocie, podczas koncertu, gwiazdor country, nie owijając w bawełnę, przechodzi do szantażu, zapowiadając, że albo dziewczyna z nim wystąpi, bez żadnego przygotowania czy stylizacji, tak jak wyszła samolotu po kilkugodzinnej podróży, albo też on przywłaszczy sobie jej piosenkę, którą naiwnie zaprezentowała mu podczas TEJ nocy.
Na szczęście dziewczyna, jak już wspomniałam, dzięki wieloletniej tresurze jest przyzwyczajona do ulegania wszelkiego rodzaju męskim zachciankom, więc wychodzi na scenę. Nagraniem z tego występu tata mitoman będzie się chwalił tygodniami. Po koncercie gwiazdor ze swoją nową muzą i jej przyjaciel jadą do hotelu, w którym dziewczyna jest obowiązkowo zakwaterowana w pokoju gwiazdora, czyli jej dyspozycyjność seksualna jest równie oczywista, co mini-barek, jednak gwiazdor jest już tak naćpany i pijany, że pada jak podcięta kłoda. Skonfudowana dziewczyna szuka rady u przyjaciela, zakwaterowanego w innym pokoju, jednak ten, zamiast zaoferować jej miejsce do spania, wygania ją z powrotem, wyjaśniając, że jaktotak, był luksus, prywatny dżet, szampan, koncert, hotel też milutki, no to przecież jasne, że trzeba zapłacić ciałem za ten kolorowy slajd, poza tym nie ma miejsca w stajence. Argumentacja ułożyła się tym łatwiej, że to przecież nie jego ciało, tylko przyjaciółki, łatwo przyszło, łatwo poszło. Dziewczyna jakoś tam przycupnęła na noc, czujnym snem królika pod miedzą, żeby się ocknąć na czas, gdy gwiazdor zapragnie seksu, co ostatecznie następuje.
Tutaj bym wrzuciła krótki blok reklamowy preparatów na infekcje intymne, bo gwiazdor zdaje się podzielać poglądy posła Zbonikowskiego w kwestii higieny i lubi unikać prysznica przez co najmniej dobę.
Następnie dziewczyna wpada w łapy obrotnego menedżera, który, podobnie jak wszyscy mężczyźni w jej dotychczasowym życiu, zmusza ją do robienia różnych rzeczy wbrew sobie, no ale kariera się kręci, Grammy ścielą się do stóp, czyli warto było się skundlić. Odsunięty na dalszy plan gwiazdor zaniepokojony tym, że antylopa wymyka mu się z pazurów, zaczyna iść w szkodę. Podobnie jak na pierwszym koncercie, kompletnie zaskakuje dziewczynę propozycją małżeństwa i nie dając jej czasu do namysłu, w te pędy finalizuje ślub. Po ślubie, wiadomo, już nie trzeba się starać i trzymać fasonu, więc szczęśliwy małżonek podczas gali Grammy pijany wywraca się na scenie, coś bełkocze, a na koniec sika w spodnie.
Dziewczyna, zamiast cieszyć się swoim sukcesem, ucieka z gali, żeby go ocucić, tłumacząc, że jej obowiązkiem jest być pielęgniarką, psychoanalitykiem i służącą swojego męża.
Kiedy miałam yorka, każdego sylwestra, jeszcze przed toastami, wychodziłam z imprezy po to, by kolejną godzinę spędzić w zamkniętym szczelnie pokoju tuląc to małe ciałko, rozdygotane z powodu wybuchających blisko fajerwerków. Przez 14 lat ani razu nie uczestniczyłam w składaniu życzeń noworocznych. Ale mój york był mądry, cudowny, słodki i kochał mnie bezgranicznie. W „Narodzinach gwiazdy” mamy żałosnego, zaplutego, obsikanego manipulatora i poprawcie mnie, jeśli się mylę, zakładając, że to zupełnie inna sytuacja.
Na koniec, po tym wszystkim, czym bohater grany przez Coopera dał w kość bohaterce granej przez Gagę, ona w finałowej scenie śpiewa, że już nigdy nikogo nie pokocha, bo on był miłością jej życia. Zresztą cały film jest promowany jako piękna opowieść o miłości. Według mnie, jeśli już, to jest piękna opowieść o syndromie sztokholmskim. Całość wieńczy scena i piosenka łudząco podobne do „I will always love your” z filmu “Bodyguard” ( niestety, chociaż Lady Gaga ma świetny warsztat, to oktaw sobie nie dołoży), utwór w wykonaniu innej ofiary syndromu sztokholmskiego, Whitney Houston.