Wracając do relacji z Wietnamu, większość turystów prędzej czy później kończy w Mui Ne. Jest to przepiękne wybrzeże, zawłaszczone przez sieci hotelowe. Oprócz tego nie ma dosłownie nic. Jako atrakcje turystyczne polecane są: mierzący 49 metrów posąg leżącego Buddy, ale to nie jest żaden zabytek, po prostu poraża wielkością, a dodatkową atrakcją jest to, że można się do niego dostać wyłącznie kolejką linową, największy na świecie szkielet wieloryba, uważanego przez rdzennych mieszkańców Mui Ne za istotę świętą i opiekuńczą, zabytkowa świątynia czamska, białe wydmy, przypominające krajobraz Tatooine, czerwone wydmy oraz „strumyk wróżek”. Można to wszystko spokojnie opędzić w jeden dzień.
W tym celu udaliśmy się do miejscowej agencji turystycznej, która, podobnie jak wszystkie tego typu biura, mieści się w salonie masażu i jest prowadzona przez Rosjan. Mui Ne w ogóle jest skolonizowane przez Rosjan. Ciężko usłyszeć na ulicy inny język, no chyba że wietnamski. Rosjanie najbardziej lubią posługiwać się własnym językiem i okazują wielkie zdziwienie, że nie każdy ich rozumie. Z tym mieliśmy niejaki problem z racji naszej prezencji: biuściasta blondyna i facet, który wygląda jak windykator haraczy z Murmańska, no to jak możemy nie być Rosjanami? A skoro nasze pochodzenie nie podlega dyskusji, to dlaczego idziemy w zaparte, że nie mówimy po rosyjsku i w żywe oczy wypieramy się przynależności do najlepszego narodu na świecie? To budziło taki dysonans patriotyczny, że przynajmniej raz dziennie ktoś próbował nas przekonać, że jesteśmy Rosjanami, tylko albo udajemy, że nie, albo może jesteśmy sami o tym nie wiedząc. Pewien podpity pan z Niżnego Nowogrodu, który dopadł mnie w sklepie wielobranżowym, był wyjątkowo zdecydowany nie dać się zwieść pozorom i nawet kiedy już mu wyjaśniłam, że jestem z Polszy, wypytywał mnie natrętnie, skolko czasow leciałam tu z Moskwy. Niewykluczone, że z racji malującej się czerwono na jego twarzy namiętności do alkoholu po prostu przeoczył rozpad Układu Warszawskiego.
No ale wracając… kłopot polegał na tym, że, nawet jeśli upieraliśmy się przy niebyciu Rosjanami, to i tak było ciężko. Przez osiem lat przymusowej nauki rosyjskiego w szkole, wypieraliśmy ten język tak skutecznie, że nasz kolega w ósmej klasie na pytanie, jaką książkę przeczytał ostatnio, odparł dumnie, że „W pastyni i w paszczy”. No więc małżonek i ja zatrzymaliśmy się mniej więcej na tym etapie. Co gorsza, miejscowi Wietnamczycy, prowadzący w Mui Ne swoje biznesy, dostosowali się do kolonizatorów i również mówią po rosyjsku, a przynajmniej tak im się wydaje. To znacząco utrudniało porozumienie i tłumaczy załamanie nerwowe, jakie przeżyliśmy rezerwując wycieczkę w miejscowej agencji turystycznej.
Rosyjski właściciel przez pewien czas wyglądał na rozbawionego obserwowaniem, jak drużynowo próbujemy rozszyfrować bukwy, co poniekąd nas także bawiło nostalgicznie, ale w końcu zrozumiał, że w ten sposób nie ubije interesu i przedstawił nam ofertę obrazkowo, za pomocą zdjęć. Na liście atrakcji znalazły się: białe wydmy, czerwone wydmy, strumyk wróżek i zatoka.
Kierowca, który następnego dnia przyjechał po nas do hotelu rozklekotanym jeepem, mówił po wietnamsku i próbował po rosyjsku. Był też gorącym zwolennikiem metody, stosowanej przez panie na poczcie na warszawskim Rynku Starego Miasta, przez którą przewijają się tłumy zagranicznych turystów: jeśli powtarzasz coś uparcie i z naciskiem w swoim języku, to na pewno za piętnastym razem okaże się, że wszyscy rozumieją.
Strumień wróżek okazał się ambiwalentnym doświadczeniem, którego nie polecam nikomu, kto ma obtarcia czy rany na nogach do wysokości kolan. Strumyk płynie przez czerwony wąwóz, ma podejrzanie żółtą barwę, kamieniste dno i trzeba nim brnąć na bosaka. Co gorsza, pierwszy odcinek pokonuje się lawirując między straganami i knajpkami, których właściciele nie mają nic przeciwko wyrzucaniu odpadków do wody. Świadomość ekologiczna Wietnamczyków jest podobna do pisowskiej. Ich decydenci, podobnie jak nasz prezydent Andrzej Duda, są przywiązani do węgla i obiecują, że będą nim palić jeszcze przez wiele stuleci. Jeśli chodzi o pozbywanie się śmieci to podchodzą do tego z dużą beztroską, co wie każdy, kto kiedykolwiek rozważał kupno, usmażenie i podanie własnym dzieciom ryby z Mekongu. Jeśli chodzi o wodę to Wietnamczycy najbliżsi są opinii Heraklita, że „wszystko płynie”. Więc tym bardziej nie ma się czym przejmować. W Muzeum Wojny Wietnamskiej w Sajgonie obserwowałam Wietnamki przy umywalkach w damskiej toalecie. Odkręcają wodę i woda płynie. One w tym czasie grzebią w torebkach, odpowiadają na sms-y, rozmawiają, poprawiają makijaż. A woda płynie. Potem trzysekundowe opłukanie rąk i dopiero zakręcenie kranu.
No więc brnęłam tym strumieniem wróżek, zastanawiając się, czy na pewno nie mam żadnych otwartych obtarć na nogach, a tu się na trasie zaczął robić korek za korkiem.
Nie dlatego, że był aż taki tłum. Korki tworzyły się z powodu selficzków. Na każdym zakręcie, przy każdej skale stała jedna lub kilka osób, pozujących do zdjęć. Azjatki są generalnie mistrzyniami Instagrama. A ich faceci! Jejuniu, jacy oni są ofiarni! Oni się czołgają, jeśli zajdzie potrzeba, żeby wyśrubować ukochanej nogi, wskakują do wody, żeby uzyskać lepszą perspektywę, wyjdą na dach, żeby zrobić ujęcie przez okno, wdrapią się na skałę, żeby uzyskać widok z góry. Panie też się, oczywiście, nie oszczędzają. Pełen sceniczny makijaż musi być od rana, outficik wyrychtowany, że mucha nie siada, od samego świtu. Jak się dokądś przyjdzie to zanim się usiądzie, trzeba zapozować, strzelić te bejzikowe sto fotek, skonsultować rezultat ze wszystkimi i dopiero wtedy jest czas wolny, oczywiście do następnego ujęcia. Bo jak się obfotografowało siebie na przykład przy stoliku w barze, to przejście na leżak wymaga kolejnej stówki fotek, podobnie jak wejście do basenu i tak dalej. My tu w Europie pozostajemy w błędnym założeniu, że zdjęcie na Instagrama jest tym lepsze im bardziej wygląda na naturalne. No błaaaagam! Jesteśmy sto lat za Azjatkami, które wiedzą wszystko. Codzienna praktyka zakłada: rozkładanie się na skałach, pozy frontalne, boczne i od niechcenia tyłobokiem, granie nogą, ramieniem lub rondem kapelusza. Taka wycieczka przez strumień wróżek oznacza cały dzień fotograficznej roboty.
Ale skracając: wydmy jakie są każdy widzi, nie ma co się nad nimi rozczulać.
Wracając do Mui Ne: właściwie składa się z jednej ulicy, która wydawała mi się ruchliwa i niebezpieczna, ale to było jeszcze kiedy byłam młoda, głupia i przed pobytem w Sajgonie. Ale, co mnie zaciekawiło: rzeczywiście kłopoty z rozpoznawaniem międzyrasowym działają w obie strony. Przez cały pobyt chodziłam do tego samego salonu masażu, który, o dziwo, był prowadzony nie przez Rosjan tylko przez Wietnamczyka. Rozmawiałam z nim codziennie przed i po masażu i za każdym razem jakby się resetował. Kiedy przychodziłam następnego dnia, orientował się, że to ja dopiero kiedy zagajałam go po angielsku. Zresztą okazało się, że bycie jedyną Rosjanką w Mui Ne mówiącą po angielsku, ma swoje dobre strony. Miejscowi chyba nie za bardzo przepadają za Rosjanami. Za każdym razem kiedy odzywałam się po angielsku i zostało potwierdzone, że nie jesteśmy z Rosji, okazywało się, że może być coś łatwiej albo więcej. A to mnie właściciel salonu wpychał na masaż bez kolejki, a to dostawaliśmy w restauracji ostrygi gratis, a to nam na straganie z owocami dali liczi za darmo do spróbowania, a to się okazywało, że coś, co chcemy kupić, kosztuje mniej niż było powiedziane na wstępie.
No to się rozpisałam… Możliwy cdn.