Arturo Perez – Reverte, pisarz, były korespondent wojenny, w swoich wspomnieniach z wojny bałkańskiej wyjaśnił czytelnikom, że tytułowe terytorium Komanczów oznacza, w jego zawodowym slangu, miejsce, z którego najlepiej od razu zawrócić, ziemię chwilowo niczyją „To jest miejsce, gdzie słyszysz, jak szkło trzeszczy pod butami i, choć nikogo nie widzisz, wiesz, że jesteś obserwowany. To tam, gdzie nie widzisz luf, ale lufy widzą ciebie”.
W takie właśnie miejsce zostali wysłani dwaj bohaterowie filmu Martina Scorsese Milczenie. Młodzi jezuici portugalskiego pochodzenia: Francisco i Sebastian w połowie XVII wieku udali się do Japonii, by podjąć misję ewangelizacyjną, przerwaną przez ich zamęczonych na śmierć poprzedników. Shûsaku Endô, autor powieści, którą Scorsese przeniósł na ekran, zaklina się, że historia jest oparta na faktach, zaś postacie portugalskich zakonników przewijają się w opowieściach holenderskich kupców, jedynej w owym czasie europejskiej nacji, której Japończycy zezwalali na legalny przyjazd i handel. Pod warunkiem, że nie przemycą przy okazji żadnych chrześcijańskich symboli, mogących służyć indoktrynacji miejscowej ludności.
Przyznam szczerze, że nie jestem fanką Marty’ego. Według mnie kręci zdecydowanie za długie filmy. A w Milczeniu to już w ogóle pojechał po całości. Nie dość, że film jest długi, to jeszcze kręcony w taki sposób, jakby Scorsese użyczył swojego ciała powracającej z zaświatów duszy Bergmana.
Więc o co kaman?
Ano o to, że jest to jeden z filmów, które, jak już się człowiek przemęczy i dotrwa do końca, zaczynaja powolutku jątrzyć. W obecnej kinematografii jest to tak rzadkie zjawisko, że choćby z tego powodu warte wpisu na blogu. Drugim powodem jest to, że jest zrobiony w taki sposób, że widz, nawet jeśli zasiądzie do oglądania z własnym ugruntowanym światopoglądem, może zmieniać zdanie średnio co piętnaście minut.
O filmie, przed projekcją, słyszałam przestrogi, by, jeśli się jest katolikiem, nie nastawiać się od razu na apoteozę męczeństwa i wiary, zwyciężającej wszystko, bo można się na tym przejechać.
Wskazówek dla osób takich jak ja, wierzących, owszem, ale w zasadę antropiczną i uważających wszelką religię za największe zło świata, nie znalazłam. W rezultacie, myślę, osiągnęłam podobny mętlik w głowie co katolicy, chociaż niejako z przeciwnej strony.
Osobiście moja opinia co do jezuitów sprowadza się przekonania, że piekło, o ile istnieje, zostało zaprojektowane specjalnie dla nich i liczę, że smażą się tam wszyscy, z Loyolą na czele. Trudno więc, żeby Sebastian i Francisco liczyli na jakąś czułość z mojej strony, nawet jeśli Sebastian dysponuje powierzchownością Andrew Garfielda, który mógłby spokojnie zagrać jelonka Bambi bez charakteryzacji.
I początkowo wszystko się klei. Wypuszczeni na brzeg Japonii jezuici, zastawszy w wiosce grono pseudo chrześcijan, zmamionych wizją raju, w którym nie trzeba będzie tyrać całą dobę do śmierci, co dla żyjących w skrajnym ubóstwie i upodleniu ludzi jest, bądź co bądź, perspektywą poniekąd atrakcyjną, klepią swoje obiegowe formułki o konieczności zaufania Bogu. Kłopot w tym, że chrześcijaństwo jest karane śmiercią, no ale, jak pogodnie zauważył Sebastian, „krew męczenników jest ziarnem kościoła”. A że przy okazji zostanie wyrżnięta cała rodzina nawróconego oraz pół wioski, no to już trudno.
Japoński inkwizytor, a zarazem gubernator prowincji cierpliwie tłumaczy misjonarzowi, że nikt tu nie żywi niechęci do religii jako takiej. Po prostu sytuacja polityczna, gdy Portugalia, Hiszpania, Anglia i Holandia biją się o rząd dusz i na wyprzódki próbują przekabacić naród każda na swoją stronę, nakazuje, by osamotniona wyspiarska Japonia broniła się jak tylko może. Do znudzenia wyjaśnia Sebastianowi, że mają tu inne zwyczaje, wielowiekową tradycję i nie można tak zwyczajnie wejść sobie, z kopa otwierając drzwi i zarządzać, że odtąd będzie całkiem inaczej. No i to całe nawracanie to generalnie grubszy nietakt. Tłumacz, w przyjacielskiej pogawędce, delikatnie wypomina misjonarzowi, że żaden z jego poprzedników nawet nie zadał sobie trudu, by poznać japońską tradycję i sposób myślenia, a nawet opanować podstaw języka, zanim zaczął na rympał głosić ewangelię. Były ojciec Ferreira, grany przez zrezygnowanego Liama Neesona, który najwyraźniej nie miał innego pomysłu na rolę niż powtórzenie Qui-Gong-Jinna (w końcu też chodzi o sprawy zakonu), po kryzysie wiary i apostazji, pyta Sebastiana wprost, jak konkretnie wyobraża sobie przekonanie buddystów, wierzących w człowieka i prawa natury, że istnieje jakiś tam Bóg, który obojętnie przygląda się ludzkiemu cierpieniu, a wręcz nawet się nim pasie.
Sebastian na to, że istnieje jedna prawda i ta prawda jest uniwersalna. Czyli prawda jest prawdą, pod warunkiem, że jest najmojsza, a jak jest bardziej cudzejsza to już nie jest prawdą. Po czym uśmiecha się od ucha do ucha na widok wiernych, odmawiających wyparcia się chrześcijaństwa, chociaż wie, że prędzej czy później zapłacą za to życiem, a w przerwach odstawia cierpienia młodego Wertera, uprawiając emocjonalny onanizm, że jest całkiem jak Chrystus w Ogrójcu.
Wszystkim dramatycznym wydarzeniom towarzyszą komentarze z offu, wyjaśniające, że rodzinom zakatowanych na śmierć uniemożliwiono ich chrześcijański pochówek, przezornie paląc zwłoki, by nie pozostały żadne szczątki, mogące posłużyć za relikwie. Wtedy naprawdę można się zacząć zastanawiać, co to za zabobon z tej religii, która, jak na wiarę ukierunkowaną na nieśmiertelną duszę, jest przywiązana do ciała wręcz jakby obsesyjnie.
Być może nie każdemu chce się przedzierać przez net, żeby sprawdzić, jak się to wszystko skończyło, mi się chciało, więc uspokajam: Japonia w dużej mierze ustrzegła się religijnej zarazy. Prawie 60 procent społeczeństwa nie identyfikuje się z żadną.
Czyli, jak dla mnie, jest happy end. Ale… i tu oddzielę dłuższą spacją, żeby osoby, którym zależy na saspensie, mogły nie przeczytać.
Ostatnia jedna trzecia filmu robi zygu – zygu. Mamy miejscowego chrześcijanina, kanalię rzadkiego sortu, nałogowca spowiedzi. Po wszystkich podłościach, jakie popełnił, zgłasza się do zakonnika, żeby oczyścić sumienie i móc kontynuować swoje występki z czystą kartą. Nie weźmie swoich uczynków na klatę, nie przemyśli swojego postępowania, bo po co? Ma od tego Boga. Wyklepie formułkę, że żałuje i cześć. Nawet gdy zakonnik nie jest już zakonnikiem, ten się upiera, że musi poczuć oczyszczenie wewnętrzne i nieważne, czy apostata, czy nie, niech rozgrzesza, od tego w końcu jest. Mamy zakonnika, zmuszonego do wyparcia się wszystkiego, w co wierzył i prowadzenia, pod ciągłą inwigilacją, życia, które mu narzucono. Nawet jeśli, tak jak ja, zdążyło się nabrać do niego niechęci, trudno obojętnie patrzeć, jak zmienia się w „bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy”. Z człowieka została wydmuszka. Czy tak daleko posuniętą ingerencję w ludzkie życie można w ogóle usprawiedliwić? Racją stanu, tradycją, obyczajami, przekonaniem większości, że to, w co ktoś wierzy, jest stekiem bzdur? Do jakiego stopnia można narzucać swoją wolę innym? Uniwersalna zasada głosi, że wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego. W praktyce te granice są nieustannie przekraczane. Terytorium Komanczów jest ciągle naruszane, wszędzie, w każdym aspekcie: w relacjach służbowych, rodzinnych, towarzyskich, w dzieleniu ludzi na sorty, w narzucaniu swojej wizji przeszłości i przyszłości, w zmuszaniu do obchodów objawień fatimskich i kiedy jakiś brzydki facet opowiada w Sejmie, jak powinna się czuć kobieta po gwałcie.
Myślę, że dlatego ten film mną tąpnął. Tak, myślę, że w skrócie o to chodziło.