Ze szczęściem są dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze ciężko je osiągnąć. Bo, powiedzmy sobie szczerze, ciągle coś: jeszcze tylko wyremontuję chałupę, zmienię nos/ figurę/ zęby/ wynik na bieżni, spłacę kredyt, jeszcze dziecko zda cośtam, a w kraju wreszcie będzie normalnie, ale ja się wtedy rozkręcę, że normalnie ojezu. Owszem, trzeba trochę poczekać, ale jak się to już wszystko zdarzy, to ja w tej wypindrzonej chałupie, chuda i bogata, z kondycją charta wyścigowego , z potomstwem, które cudem nie stoczyło się do rynsztoka, w szaleństwie liberalnej demokracji, oślepiając wybielonym uzębieniem, to ja już nic tylko usiądę i wreszcie będę szczęśliwa.
I tak mijają lata i człowiek sobie uświadamia, że życie zamieniło się w poczekalnię u dentysty.
Drugi kłopot nie jest wcale lajtowy. Bo szczęście, kiedy już się je osiągnie, okazuje się dość wkurzającym stanem, nie wspominając, że ogłupiającym.
Jakiś czas temu poczyniłam na blogu zwierzątko, że moim planem na schyłek życia jest być jak Natalia Siwiec. Czy ktokolwiek, kto wpisuje się w ten stereotyp. Do tej pory furt okazywało się, że cierpię na jakąś wewnętrzną dywersję, bo im bardziej chciałam, tym większe odkrywałam w sobie pokłady malkontenctwa co zwiastuje, niestety, więcej podobieństw do Hanka Moody’ego czy BoJacka Horsemana niż do tej upragnionej Natalii. Być może to kwestia nabieranej z wiekiem mizantropii i braku wiary w Świętego Mikołaja.
Tym razem się zawzięłam. Uznałam, że w końcu skoro świat, który znałam i nawet lubiłam, na moich oczach wali się w gruzy, to tym bardziej nie ma sensu tkwić w poczekalni u dentysty tylko raczej pożegnać się w hucznym stylu Titanica.
Proces był żmudny i długotrwały, ale w końcu udało mi się dojść do momentu, gdy patrząc na swoje wystylizowane na stole power śniadanie, poczułam żal, że nie mam konta na Instagramie.
Powiem wam, że wystraszyłam się bardziej niż na Szóstym zmyśle, jak ten dzieciak z odstrzeloną głową przechodzi przez przedpokój.
No więc co chcę powiedzieć… A, że tak z perspektywy, zostawcie Titanica, nie wyciągajcie go, bo życie, sprowadzone do fotografowania własnych śniadań, staje się stratą czasu i tlenu.
Nie wykluczam, że ta właśnie refleksja silnie położyła się na moim odbiorze dzisiejszej taniej środy, a konkretnie filmu La La Land. Został właśnie nominowany do Oscara w milionie kategorii, a Złote Globy już pozgarniał. Nie dziwię się, bo czasy wesołe nie są, najpewniej będzie jeszcze gorzej, a konkurencyjne produkcje traktują albo o wojnie albo o ciężkim dzieciństwie na prowincji.
Musicale można albo kochać albo nienawidzić. Większość ludzi lubi wprawdzie muzykę z tańcem połączoną, jednak nie każdego przekonuje, gdy aktorzy ni stąd nie zowąd zaczynają mu śpiewać przed nosem, wykonując układ synchroniczny. Stary na przykład reaguje torsjami, chyba, że chodzi o Halo Szpicbródkę, nie wiadomo, dlaczego i nie wolno pytać.
Dla mnie akurat to, że bohaterowie, choćby byli zmęczeni, nagle odkrywają w trzewiach takie emocje, że po prostu muszą je wyśpiewać i wytańczyć, wydaje się do tego stopnia oczywiste, że nie mam pojęcia, dlaczego nie robią tego zawsze. Sama to wielokrotnie robiłam, fakt, że nie na trzeźwo i przeważnie był to Marsz Gwardii Ludowej.
Nie wykluczam, że nadal ciąży na mnie piętno Operetki Warszawskiej, w której spędziłam pół dzieciństwa (drugie pół w nieistniejącym już Muzeum Zegarów na Starówce). Obejrzałam wszystko po kilkanaście razy, a Księżniczkę Czardasza i Hrabinę Maricę prawdopodobnie więcej. Trudno przejść obojętnie obok wirtuozerii polskiego tłumacza, który duet Żupana i Maricy wyłożył z niemieckiego następująco: „Ach, jedź do Varaszdin gdzie miłość to do serca rym, z gulaszem papryka, ty ze mną stobąja”. Przedstawiłam wersję fonetyczną, bo muzyki troszku brakowało, więc, jak się domyślam, konieczny był manewr analogiczny do „if you reallylovechristmas” z Love actually. Zaprawdę nie wiem, jak można się nie zachwycać głębią kulinarno – miłosną.
No więc w La La Land także mamy parę, która pasuje do siebie jak gulasz z papryką, ale, ponieważ zdecydowali się nie być ogłupiająco szczęśliwymi i zmieszczać zdjęć śniadań na Instagramie, mają przeszkody. To akurat nie jest specjalnie istotne, bo nie o nich w ogóle chodzi. Chodzi o konwencję. To może być ujmujące, ale nie musi. Kłopot polega na tym, że reżyser Damien Chazelle kilka dni temu skończył 32 lata. Dwa lata temu olśnił Wiplashem. Nie będę ściemniać, liczyłam na coś więcej. Tymczasem Damien zachowuje się jak dziesięciolatek, który chwali się bezbłędnie napisaną klasówką. Odrobił lekcje, co widać, obejrzał wszystko Boba Fosse’a i Parasolki z Cherbourga. Być może obejrzał nawet Przygodę z piosenką. Obejrzał też z całą pewnością Moulin Rouge i Chicago i postanowił nie iść w tę stronę, co też widać.
Co pozostało z tej eliminacji? Starannie dopracowana wydmuszka, z szansami na Oscara, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę sukces Artysty sprzed sześciu lat. Kto o nim teraz pamięta? Obstawiam, że z La La Land będzie podobnie. Nostalgia jest silną kartą przetargową. Jak mawiał inżynier Mamoń, ludziom podobają się utwory juz słyszane. Zaś młode pokolenie, trwające w przekonaniu, że kinematografia, podobnie jak cały świat, zaczęła się jakieś pięć minut temu, potraktuje film Chazella jako objawienie, bo wcześniej nigdy czegoś takiego nie widzieli. Śpiewają i tańczą, no patrzpani, jaka innowacja.
Mniej więcej w środku filmu pada zdanie, skierowane do głównego bohatera, który upiera się, by jazz traktować purystycznie i grać go kanonem, jak za czasów Charliego Parkera: „tamci muzycy byli rewolucjonistami, jak chcesz być rewolucjonistą, będąc takim tradycjonalistą?”
Reżyser wybrał tradycjonalizm. Chyba że zaczniemy bawić się niuanse typu: no tak, we wcześniejszych musicalach tańczyli, ale nie w gwiazdach. To tak jakby powiedzieć: pani już tu była, ale nie z pieskiem. Zaś historię miłosną ratuje, moim zdaniem, jedna scena: gdy Mia wychodzi z klubu Seba. Można ją było rozegrać na tysiąc sposobów, Chazelle wybrał najlepszy.
Drugim plusem są interakcje. Począwszy od pierwszej sceny, gdy kierowcy, stojący w korku, zaczynają śpiewać i tańczyć, poprzez kolejne chóry do spontanicznych duetów. Pozwolę sobie wyjaśnić: chodzi o to, że coś się działo wspólnie. Niedawno byłam na imprezie, gdzie po raz pierwszy widziałam zjawisko, które wcześniej obiło mi się o uszy: każdy dostaje słuchawki, w których brzmi muzyka, którą sobie wybrał. I kilkanaście osób tańczy, na tym samym parkiecie, każda do swojej muzyki, nie słysząc, czego słuchają inni, nie interesując się tym, bez żadnego w zasadzie kontaktu. To jedna z najsmutniejszych scen, jakie widziałam tego wieczoru. Drugą była rozmowa z młodziutkim specjalistą od socialmediów na temat literatury klasycznej. Powiedział: szkoda mi czasu na jakiegoś Henry’ego Jamesa, wolę poczytać coś naprawdę wartościowego – jakiś poradnik motywacyjny.
Kurtyna