No więc nadal chodzę wytrwale do kina w tanie środy, chociaż nie co tydzień mam ochotę o tym wspominać. Bo na przykład takie Moje wielkie greckie wesele 2 , no to darujcie, ale nawet ja mam jakieś granice obciachu.
Ale wczoraj… Wczoraj to była zupełnie inna historia.
Brytyjski film High – Rise jest ekranizacją powieści J.G Ballarda, odpowiedzialnego również za Imperium Słońca i Crash. Reżyserzy wprost uwielbiają jego mroczne historie. Crash zekranizował 20 lat temu David Cronenberg, a Imperium słońca sam osobiście Steven Spielberg i w obu przypadkach wyszło dobrze, ale jednak miło, że za brytyjskie powieści wzięli się wreszcie Brytyjczycy, a nie Kanadyjczyk i Amerykanin. Tak dla odmiany.
Czasem warto przeczytać wcześniej powieść. Ale uważam, że akurat nie w tym przypadku. Znacznie fajniejsze jest gdybanie na podstawie trailera. Ostatecznie okazało się, że poszłam na zupełnie inny film niż myślałam, że idę. Spodziewałam się apokaliptycznej wizji odhumanizowanego blokowiska, a dostałam apokaliptyczną wizję wyścigu szczurów, w której człowiek odczłowiecza się na własne życzenie, w obronie lub chęci pozyskania zasobów i prestiżu.
Film zaczyna się klasycznie, po hitchcockowemu, czyli trzęsienie ziemi już było. Po korytarzach luksusowego apartamentowca snują się, niczym żywe trupy, niedobitki lokatorów, grzebiące w śmieciach w poszukiwaniu resztek jedzenia i atakujące się nawzajem.
A potem dowiadujemy się, jak do tego doszło. Czyli: do 40-piętrowego wieżowca wprowadza się całkiem zwyczajny człowiek. Jego życie polega na tym, że rano ortalion szary łapie za bary, idzie do pracy, po powrocie pracuje nad muskulaturą, po czym wali parę luf, albo coś cięższego, nie pogardzi też przypadkowym seksem, potem spanie i następnego dnia od początku. Czyli mniej więcej tak, jak Guy Ritchie pokazał nam transatlantyczną podróż samolotem w Przekręcie: pasy, lufa, kibel, lufa, pasy, na miejscu szybki biznes i z powrotem: pasy, lufa, kibel, lufa. pasy. Mnie to przekonuje, też tak latam, chociaż lufę zastępuje psychotropami, no ale co kto lubi. Tom Hiddleston (etatowy Loki w serii o Avengersach) jest, uważam, genialny w tej roli. Pokazuje nam człowieka do tego stopnia pozbawionego wszelkich właściwości, że udaje mu się utrzymać widza w obojętności przez cały film. To nie jest łatwe w przypadku głównego bohatera, który jest naszym jedynym łącznikiem z fabułą i jego oczami oglądamy wszystkie wydarzenia. Publika intuicyjnie szuka jakiejś nici porozumienia, ochłapu, który umożliwiłby polubienie gościa. Tu nie ma absolutnie nic. Czyli zupełnie tak jakby Andrzej Duda wystąpił w tej roli.
Luksusowy apartamentowiec jest zaś przedstawiony w taki sposób, że żaden normalny człowiek nie chciałby w nim zamieszkać, nawet gdyby mu dopłacali. Jest to w zasadzie wielopiętrowy bunkier, z lufcikami zamiast okien i betonowym balkonami z widokiem na parking.
Czyli mamy głównego bohatera, nie wywołującego żadnych emocji oraz odrażający koszmar architektoniczny, który wygląda jak więzienie tylko bardziej w pionie. I czym tu się ekscytować? No więc właśnie…
Na tym nieprzyjaznym gruncie reżyser buduje diagnozę mechanizmów społecznych w wersji bez znieczulenia. Pionowe Guantanamo cieszy się renomą luksusowego apartamentowca, więc żeby w nim zamieszkać, trzeba składać podania z życiorysem i motywacją. To wystarczy, żeby wszyscy chcieli w nim zamieszkać, co z tego że paskudny, a mieszkania wyglądają jak nory. Liczy się to, że uchodzi za prestiżowy. Mało tego, prestiż rośnie wraz z piętrem. Znamy to choćby z Adwokata diabła, chociaż tam akurat mieszkania były doświetlone.
Na najwyższym piętrze, w penthousie mieszka pomysłodawca i właściciel budynku, nazywany Architektem (Jeremy Irons). Ma on, podobnie jak John Milton, słabość do ekstrawaganckich tarasów. Jednak, podczas gdy Milton poprzestał na sadzawkach na dachu biurowca, Architekt idzie o krok dalej i na dachu wystawia sobie wypasiony Wersal, z ogrodem francuskim, wolnostojącą kozą (zwierzęciem znaczy) oraz stajnią, z koniem, a jakże. Wejście do tego raju prowadzi przez furtkę, jak w Tajemniczym ogrodzie.
Główny bohater, nadal budzący naszą całkowitą obojętność, z racji literek dr przed nazwiskiem, otrzymuje przydział na lokal, mieszczący się na 25. piętrze, czyli w wyższych stanach średnich. Z czasem zaczyna orientować się w animozjach, dzielących mieszkańców wyższych pięter od niższych, gdzie ulokowany został plebs wraz z bachorami 500 plus.
Kiedy siada zasilanie, pierwszymi ofiarami są lokatorzy z dołu. A niech se siedzą przy świeczkach, podczas gdy wyższe piętra, przy pełnej iluminacji ,bawią się w najlepsze w barokowym stylu, przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego, grającego hity Abby.
Dr Laing, nadal nie przejawiający żadnych przebłysków własnej woli, bezrefleksyjnie akceptuje rolę szmacianej piłki, tzw. zośki, przekopywanej między narożnikami. Każdemu pozwala na to, by robił z nim, co tylko zechce. Ten, daleko posunięty, oportunizm ostatecznie okaże się przepustką do przetrwania.
Pozostali mieszkańcy walczą. Każdy o coś innego. Plebs z dołu walczy o przywileje, normalne dla elity z wyższych pięter, jak prąd czy dostęp do blokowego basenu. Elity z wyższych pięter walczą o to, żeby tamtym się nie udało. Konflikt eskaluje i w rezultacie mamy apokalipsę: lokatorzy żywią się stekami, usmażonymi z innych lokatorów, seks staje się walutą, wymienialną na pudełko płatków śniadaniowych lub puszkę z psią karmą, a basen staje się zbiorową mogiłą.
Czyli jak w Mieście ślepców Jose Saramago.
Jednak zanim do tego dojdzie, otrzymujemy wirtuozerski popis scenografów, generujących, scena po scenie, oniryczne obrazy sąsiedzkich bankietów, prezentujących się jak narkotyczna orgia z Klubu 54. Początkowo myślałam, że zakotwiczenie fabuły w latach 70-tych nie jest dobrym pomysłem. Obstawiałam, że historia, rozgrywająca się zawsze i nigdy, wszędzie i nigdzie, lepiej się sprawdzi, zwłaszcza, że tyle w tym filmie inspiracji włoską nową falą, że spokojnie mógłby go nakręcić Antonioni jako Czerwoną pustynię 2. Ale jednak nie. Pomijając już nawet, że lata 70-te są powalające pod względem estetycznym to, z punktu widzenia współczesnego widza, odwołania do tych czasów są równie egzotyczne co odwołania do średniowiecza. Albo do czasu panowania elfów. To dodatkowy, zabawny gratis, gdy widzimy na ekranie ludzi z bokobrodami, odpalających fajka od fajka, nie zawracających sobie głowy AIDS, lub palących papierosy i pijących wino w dziewiątym miesiącu ciąży. Kto nie zna przeszłości, nie zrozumie teraźniejszości, a tymczasem mamy nadprodukcję filmów, wmawiających widzom, że ludzie zawsze żyli tak samo jak teraz tylko inaczej się ubierali. W dowolnej chwili wymienię takich na pęczki . Więc tym bardziej plus za walory edukacyjne.
Teraz tło socjologiczne: organizacja Oxfarm, prowadząca badania nad dysproporcją zamożności elit i reszty świata, informuje, że 2016 rok, czyli ten,w którym żyjemy, będzie przełomowy pod takim względem, że 1 procent najbogatszych ludzi świata wejdzie w posiadanie ponad 50 procent światowego bogactwa. Będą żywili się consome z trufli i zdekonstruowanym ceviche z owoców tropikalnych, które i tak wylądują w kiblu, jednym lub drugim końcem, podczas gdy pozostałe 99 procent populacji zabija się o miskę ryżu lub marynowana korę drzewną.
W kiepskiej sytuacji znajdą się tzw. espajerzy, czyli ludzie, którzy coś tam w życiu osiągnęli, ale chcieliby więcej, więc jak przyjdzie do kupna nosidełka na psa marki Louis Vuitton, to doświadczają jednak spiny pośladów. Czyli, jak u polskiego gangstera, brakuje luzu. Film High – Rise ilustruje ich najgorszy koszmar: bycie pomiędzy, implikujące mus określenia się, kto z nami, kto przeciw nam. Wypływający w filmu wniosek, że najlepiej sprawdza się oportunizm, w sensie pozbycia się jakichkolwiek zasad moralnych i płynięcia z prądem, nie jest obiektywnie, zbyt optymistyczny, chociaż, jak przez minione parę miesięcy obserwujemy w Polsce, rynek na hipokryzję ostro rośnie.
Tym, co najbardziej pokochałam w tym filmie, jest wielowymiarowość. Można przyjąć przedstawiony przeze mnie punkt widzenia. Można dopatrzyć się innych alegorii. Nawet dysponuję gotowcem, proszsz: jak ktoś ma ciągoty mesjanistyczne, swobodnie może interpretować ten film jako bunt ludzkości przeciwko Architektowi (Bogu?), okopanemu w swoim sielskim Raju na 40. piętrze, mającym w dupie to, że zrobił ludzi w balona. i spokojnie patrzącym,jak wyżynają się wzajemnie. Tak, jak w dowcipie o Jezusie: 2 tysiące lat temu założyłem kółko wędkarskie, a ludzie ciągle o tym gadają.
Feministki też znajdą coś dla siebie – po tygodniach gwałtów i przemocy, to kobiety ostatecznie przejmują władzę, gdyż nie są podatne na mechanizmy biologiczne tak bardzo jak mężczyżni.
Jedyna grupa, która się w tym filmie nie odnajdzie to racjonaliści, ignorujący umowność przekazu (ale dlaczego oni się po prostu nie wyprowadzili? Dlaczego nie mogą zrobić zakupów w supermarkecie w mieście?). Dla nich to będzie zmarnowany czas. Obrońcy zwierząt też niech lepiej sobie odpuszczą.