Osobiście przepadam za filmami o ludziach, nie mieszczących się w wyznaczonych im stereotypowo rolach i próbujących w związku z tym określić się na nowo, poza obowiązującymi schematami. Takie historie, zwłaszcza gdy dotyczą niejednoznaczności w kontekście płci, są opowiadane w specyficzny sposób, dyskretny, pełen niedopowiedzeń, z reguły wysmakowany estetycznie, często zacierający granice między realizmem i magią (Orlando, Gra pozorów). Tym większa przyjemność z oglądania.
Hektolitry pomyj wylano na gender i odprawiono wiele godzin egzorcyzmów, ale tylko nad nazwą, nie nad pojęciem, bo co ono znaczy to egzorcyści pojęcia nie mają. Tymczasem w obecnych czasach redefinicja płci, jako warunku, w naszym kręgu kulturowym najważniejszego, wyznaczającego życie, jakie przystoi nam prowadzić, wydaje się potrzebna jak nigdy dotąd.
Z jednej strony podział ról, przypisanych do danej płci, staje się zwyczajnie nieżyciowy, bo podejmowanie codziennych wyzwań wymaga elastyczności, nieznanej nawet pokoleniu naszych rodziców i praktycznie w każdej chwili może nas spotkać mus wskoczenia w cudze buty i kontynuowania rozpoczętych spraw jak gdyby nigdy nic. Trwanie w stereotypach wychodzi dobrze tylko bardzo bogatym oraz bardzo biednym. Średnia większość musi sobie relacje poukładać od nowa. Z drugiej strony gimnazjalistki uczą się z teledysków Beyonce i Rihanny jak zrobić interes życia na własnej dupie, a w całej Europie przybywa chętnych, by, pod różnymi sztandarami, narzucić większości swoje plemienne rytuały.
Na razie koncepcja uwolnienia się od pozabiologicznych ról, przypisanych płci, budzi taki sam szok i niedowierzanie jak niegdyś pomysł uwolnienia się od gorsetów, religii czy narodowości. Ale, o ile nie nastąpi kataklizm na skalę światową, tak się stanie i za każdym razem z tego samego powodu – bo wszystkie te sprawy na dłuższą metę strasznie uwierają. A co najważniejsze, przeszkadzają w kulcie indywidualizmu, znaku firmowego XXI wieku.
Film pod bezpretensjonalnym tytułem Duńska dziewczyna opowiada o tym, jak to się wszystko zaczęło. Oczywiście polski dystrybutor, tradycyjnie wątpiący w inteligencję widza, postanowił wyświetlać film pod topornym tytułem Dziewczyna z portretu, żeby, nawet nie idąc do kina, wszyscy wiedzieli, o co chodzi.
Historia zaczyna się banalnie: małżeństwo malarzy żyje sobie w swoim hermetycznym, artystycznym światku, będącym, w relacji do konserwatywnych reguł lat 20-tych XX wieku, bardzo hop do przodu. Einar maluje ciurkiem to samo bagno, które zapamiętał z dzieciństwa, zaś Gerda realizuje się w portretach. Ale jakoś jej nie idą, marszand twierdzi, że to przez brak emocjonalnego zaangażowania. Pewnego dnia, pod nieobecność przyjaciółki, pozującej do portretu baletnicy w stylu Degasa, Gerda prosi męża, by wziął na siebie nogi. Dotyk jedwabnych pończoch budzi w Einardzie uśpione marzenia, a właściwie nawet żądze. Potem podejmuje próby z koszulami nocnymi, jednak Gerdzie to nie przeszkadza, ot takie przekomarzanki, jak to w bohemie. Nawet proponuje mężowi, by na nadchodzący bal artystów przebrał się za własną kuzynkę.
Na tym kończy się akt pierwszy. Einarowi tak się spodobało, że w ogóle nie ma ochoty zdjąć peruki i zmyć makijażu, w którym, nawiasem mówiąc, wygląda wypisz wymaluj jak młoda Jadwiga Jankowska – Cieślak. KIedy wychodzi na jaw, że małżonek w damskim przebraniu grasuje po Kopenhadze, Gerdzie zaczynają puszczać nerwy. Runda po lekarzach, kopenhaskich i paryskich pokazuje, i to jest najlepsza część filmu, stan wiedzy medycznej w owych czasach. Pierwszy lekarz wierzy w promieniowanie Roentgena. Wprawdzie pacjenta nie wyleczył, za to zapewnił mu impotencję do końca życia. Drugi aż rwie się do wiercenia dziur w mózgu. Trzeci od razu sięga po sanitariuszy i kaftan bezpieczeństwa, diagnozując schizofrenię. Biorąc pod uwagę, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej bohater radośnie figlował z żoną w łóżku, zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie ma racji. Prywatnie nic mi do tego, kto w jakim tempie układa sobie relacje ze swoim organizmem. Jednak, jako dla widzki, galop, który upłynął od pierwszej styczności Einara z jedwabiem do odkrycia w sobie kobiecej seksualności, wydaje się jednak mało przekonujący. Podczas gdy małżonek poszukuje siebie, Gerda, chociaż to prawie 100 lat temu, wskakuje w cudze buty i prowadzi rodzinę, jak gdyby nigdy nic, chociaż jest tylko słabą kobietą, której zaledwie od 15 lat przysługują prawa wyborcze. Dorabia się na portretach męża w damskich ciuchach, w mocno podkreślonej manierze Łempickiej, gdyż dzięki niemu uzyskała niedostępne jej wcześniej zaangażowanie emocjonalne. W ogóle małżeństwo Wegenerów wydaje się bardzo współczesne, ale tego akurat bym się nie czepiała, bo historycznie udokumentowane związki z tamtych czasów, choćby Zeldy i Scotta czy Fridy i Diego także mogą nam się wydawać bardzo współczesne.
Trzeci akt ukazuje nadzieję i upadek. Powinien być przejmujący. Jednak prowokuje głównie do refleksji, że trzeba było wziąć większy popcorn.
I owszem tak, zdaję sobie sprawę z tego, że trywializuję. Niestety, z osobistej tragedii osoby transpłciowej, która w pierwszej połowie XX wieku ma zerowe szanse na życie w zgodzie ze swoją naturą, reżyser zrobił właśnie to. Oczywiście, mógł sobie na to pozwolić. Samo podjęcie tematu zagwarantowało mu nagrodę w Wenecji, pięć nominacji do Złotych Globów i cztery do Oscarów.
Poprawność polityczna nakazuje padać na kolana przed każdym twórcą, który porwie się na tak kontrowersyjny temat. Jednak dla mnie poprawność polityczna nie jest wystarczającym powodem by zachwycać się filmem, który broni się jedynie pięknymi zdjęciami. W ten sposób, myślę, można wyświadczyć tylko niedźwiedzią przysługę. Pianie z zachwytu nad każdym filmem o homoseksualizmie czy transpłciowości otwiera drogę produkcjom robionym na kolanie, pod publiczkę, bo temat chwytliwy. Nie i jeszcze raz nie. Każdą historię można pokazać dobrze albo źle, tę o transpłciowości też. Ta została pokazana może nie źle, ale mocno nieprzekonująco.
Dokonane w filmie spłycenie dramatu człowieka, któremu, z racji płci, przypisano rolę, w której się dusi, jest dla mnie niewybaczalną wadą.
Ogromne zasługi w dziedzinie wzbudzania niechęci do głównego bohatera, położył odtwórca głównej roli, Eddie Redmayne, aktor, który warsztat aktorski szlifował na deskach Shakespeare’s Globe Theatre. To widać. Jego maniera jest trudna do zniesienia. Przy każdym kolejnym razie, gdy wykonywał to prychniecie, połączone z uśmiechem do dołu i uciekaniem oczami, miałam ochotę zdzielić go w ucho. Ciężko nie porównywać, bo takich ról jest mało, więc uważam, że Jared Leto w Dallas Buyers Club był znacznie lepszy, bardziej wiarygodny i przez to przejmujący. Widocznie brak doświadczenia teatralnego czasem wychodzi na dobre.