…Maverick albo Indiana Jones. Nie mają słabszych momentów i oglądając, ciągle ma się pokusę, by wrócić do kilku wcześniejszych scen, bo były rewelacyjne, ale z drugiej strony ta obecna też jest super, no i już w ogóle nie wiadomo, co robić.
Znam w Polsce mnóstwo takich magicznych miejsc. Często są to Kopciuszki, które, widziane w nieodpowiednim świetle czy porze roku, wyglądają skromnie, a w sprzyjających warunkach rozkwitają. Na przykład pole namiotowe nad Studzienicznym przez większość część dnia wygląda całkiem zwyczajnie, ot taka hałaśliwa cepeliada, połączona z parkingiem. Ale jest taka pora przed zmierzchem, kiedy wszystko cichnie, przybiera kolor bursztynowy i wtedy się siada na krzesełku turystycznym i przez godzinę gapi się przed siebie w zachwycie. Oczywiście, o ile nie leje.
No ale do rzeczy. Odkąd 2 lata temu wybrałam się pod koniec wakacji do Nałęczowa i zobaczyłam, co sierpniowe słońce wyprawia z Parkiem Pałacowym, przepadłam z kretesem. Przychodzi koniec sierpnia, a ja zaczynam nerwowo przebierać nogami i zerkać na walizkę. Nie warto walczyć z przeznaczeniem, więc znalazłam wolną dobę i pojechałam. Park Pałacowy obeszłam raz, ale wychodząc, poczułam żal, to to już koniec i wróciłam na drugą rundkę. Po czym wychodząc poczułam żal… no i tak obeszłam go pięć razy, różnymi alejkami, przysiadając na ławkach z kuracjuszami.
Jestem, niestety, antytalentem fotograficznym, sprzęt też mam taki sobie, więc trochę się obawiam, że mi wyszło bezczeszczenie zwłok. Trochę trzeba będzie sobie dowyobrazić.
No więc Pałac Małachowskich wygląda tak:
Reszta parku nie gorzej. Pod warunkiem, że się człowiek wyplącze z tłumu amatorów czekolady pitnej, skupionych wokół pijalni wód, zamienionej w pijalnię czekolady Wedla oraz wycieczki kuracjuszy z przewodnikiem (proszę państwa, czas wolny będzie o 14:30, a na razie proszę się nie rozchodzić)
W zeszłym roku miałam kwaterę w Willi Różanej w Alei Lipowej. No, Willa Rosa to klasa sama w sobie, choć jej pałacowy wystrój z marmurami i złoceniami może trochę przerażać. Przez cały pobyt miałam wrażenie, że przed tarasem przechodzą mi ułani, a po trzech piwach słyszałam nawet daleki dźwięk trąbki.
Tym razem wybrałam się do odrestaurowanej Willi Aurelia, po przeciwnej stronie ulicy, która wprawdzie wygląda łysawo, ale ma o tyle korzystne położenie, że przez jej teren można dojść bezpośrednio do Karczmy Nałęczowskiej, która od Kuchennych Rewolucji trzyma wysoki poziom.
Lokalizacja ma też tę zaletę, że sąsiaduje z najpiękniejszym, moim zdaniem, domem w Nałęczowie. To jest “Kronika wypadków miłosnych” w wersji pure. Spójrzcie na to zacienione wejście, werandę i zdobienia:
O Karczmie Nałęczowskiej, a zwłaszcza gulaszu z daniela z podgrzybkami, marzyłam od roku. Więc jak wpadłam w sobotę, wygłodniała po staniu w korku na remontowanym Trakcie Brzeskim, zamówiłam pasztet, chłodnik i ten gulasz, a kiedy po pochłonięciu tego wszystkiego musiałam sobie ławkę odsunąć od stołu, żeby brzuch zmieścić, kelner przyniósł cebularz na ciepło w gratisie od kuchni. Podejrzewam, że obsługa mogła robić zakłady czy i kiedy pęknę.
Karczma Nałęczowska, widok z tarasu hotelu:
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie drobny detal: dojazd. Nałęczów jest od mojego domu oddalony, według nawigacji, o 144 km. Na logikę: max półtorej godzinki i jesteśmy, co nie? A nienienie, bo to nie są jakieś tam drogi tylko “Polskie drogi”. A te, jak wiadomo z odnośnego serialu, ściśle wiążą się z martyrologią narodową. Więc nie półtorej godzinki tylko trzy i pół, a to, co się dzieje przed rondem w Kołbieli, zasługuje na osobny serial. Przez pierwsze 2 kilometry korka jest trudno, bo do ruchu włącza się korek z bocznej drogi. Więc trzeba liczyć 40 minut. No a potem to już szybciutko, kolejne 2 kilometry zajmują zaledwie 20 minut, więc ekspresowo.
Nie no, dobra, nie jeźdźcie tam, to koszmar.