Kultura

Nolan potrafi, ale nie tym razem

Produkcje sci-fi oglądam z zasady. Tak mi się zrobiło po Kosmosie 1999 i zostało. Przypuszczam, że na zawsze. Na Interstellar czekałam w nerwach, no bo skoro Christopher Nolan obiecał, że będą nie tylko trzy wymiary, ani nawet cztery, tylko od razu pięć, to ciężko było powściągnąć emocje.
Film wprawdzie został nakręcony tylko w dwóch, ale miał pokazać pięć. Ciekawa byłam, jak to wyjdzie, bo zabawy z czasem nigdy się udają, a co dopiero mówić o wskakiwaniu jeszcze o oczko wyżej. Jak wyszło? No właśnie…

 

Zaczyna się od scen, rozgrywających się na podupadłej Ziemi, mocno już zdegenerowanej i zasadniczo dającej do zrozumienia, że dość już tej rabunkowej eksploatacji. Ludzie wprawdzie rozumieją subtelne sygnały, objawiające się klęskami żywiołowymi, niszczącymi plony oraz szybko pogarszającym się powietrzem, jednak ciągle nie dają się wyprosić.

Niekorzystne zmiany warunków zmuszają ludzkość do tego, by swoje ambicje ograniczyła do biologicznego przeżycia. Koniec z wynalazkami, rozwojem nauki, nowymi gadżetami i eksploracją kosmosu. W związku z tym kosmonauci zostali przymusowo przekwalifikowani na farmerów i uprawiają kukurydzę, bo nic innego nie chce rosnąć, zresztą kukurydza też się powoli buntuje.

W tej sytuacji powstaje tajny projekt, mający na celu znalezienie dla ludzi innej planety do zamieszkania. Ludzkość, jak zwykle, muszą ocalić Amerykanie. No i zaczynają się dziać różne cuda, wrzucone przez twórców do worka z etykietką „piąty wymiar”. Worek okazał się na tyle pojemny, że trafiają do niego wszystkie elementy fabuły, które się nie kleją, a piąty wymiar pełni rolę wyjaśnienia analogicznego do „służbowo na statek”.

Regał w sypialni córki zaczyna strzelać książkami w rytmie alfabetu Morse’a, a piach, sypiący się przez okno, układa się we współrzędne tajnej bazy NASA. Tam właśnie trafia główny bohater, który najwyraźniej korzystał z usług tego samego chirurga plastycznego co Renee Zellweger. Nie wiem, czy Matthew McConaughey specjalnie chciał się do niej upodobnić, jednak obecnie mogą spokojnie przymierzać się do roli bliźniąt

Matthew wprawdzie od lat nie pilotował statków kosmicznych, ale, zdaniem szefa misji, to zupełnie tak samo jak z jazdą na rowerze. Bohater zostaje więc ciupasem odesłany w pobliże Saturna, gdzie, także metodą „służbowo na statek”, niespodziewanie otworzył się tunel do innej galaktyki. W domu zostaje przemądrzała córka, której ten piąty wymiar od początku jakoś się nie klei, ale na pocieszenie dostaje od taty zegarek.

inter (1)

Na statku kosmicznym czas upływa bohaterom misji na wzruszających gadkach o uczuciach i co chwila ktoś beczy. Jak na wykwalifikowanych naukowców sprawiają wrażenie znacznie bardziej emocjonalnych, z zacięciem nawet mistycznym niż racjonalnych, chociaż, trzeba przyznać, co jakiś czas ktoś błyśnie uwagą na temat ewolucji oraz instynktu przetrwania na poziomie gimbazy. Ostatecznie jednak wybór planety, na której mają wylądować, główna naukowczyni pragmatycznie uzasadnia tym, że 10 lat wcześniej udał się tam jej chłopak i ona za nim tęskni.

Na Ziemi w tym czasie mijają dekady i dorosła już córka pracuje nad równaniem, umożliwiającym zakrzywienie czasoprzestrzeni i uratowanie własnego gatunku, a w wolniejszej chwili, zapewne w celu dalszej poprawy jakości powietrza, podpala bratu pole kukurydzy.

Misja kosmiczna, rzecz jasna, doświadcza wszelkich możliwych przeciwności losu, czyli kłopotów z łącznością, działającą jakimś tajemniczym sposobem tylko w jedną stronę i kłopotami z paliwem, które na wyniszczonej Ziemi udało się zgromadzić w ilości pozwalającej na dotarcie do innej galaktyki, a także wysiłkiem – na oko – 30 osób skonstruować statek kosmiczny ze zbiornikiem, który tę ilość pomieści. Odhibernowany Matt Damon przez 15 minut pierdoli takie farmazony o ewolucji i naturze człowieka, że widz marzy tylko o tym, żeby mu się kombinezon rozszczelnił. Do tego jeszcze czarna dziura, w której nie wiadomo, co się dzieje. A czas płynie, dla bohaterów wprawdzie szybciej, bo podczas misji postarzeli się o parę dekad, ale film wlecze się tak, że można się z nimi solidaryzować. Sama po wyjściu w kina sprawdziłam, czy mi siwizna nie prześwieca.

INTERSTELLAR

Po Incepcji tego samego reżysera, nabrałam wiary w to, że jak chce to umi. Widać tym razem nie chciał. Żonglerka wymiarami wypada miejscami żenująco, zwłaszcza w scenie, gdy główny bohater przekazuje wiadomość, trącając struny, no bardziej łopatologicznie tego się nie dało wyłożyć.

Na osłodę dołożono dwa pyskate roboty, ale do 3PO i A2D2 moim zdaniem się nie umywają. W sumie najgorszy jest taki moment, kiedy statek ma wykonać ryzykowny manewr, w tle brzmi pompatyczna muzyka, dająca do zrozumienia, że chwila jest kluczowa, a człowiek sobie uświadamia, że w sumie lepiej, żeby się nie udało, bo w obliczu tych wszystkich rozgrzebanych wątków to do jutra będziemy siedzieli.

Czym jest ten film, do końca nie udało mi się ustalić. Domyślam się, że miało to być olśniewające scince – fiction i moralitet o naturze człowieka w wersji wash and go. No nie wiem, może lepiej było się na coś zdecydować, bo tak to nie wyjszło ani jedno ani drugie.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *