Miasto nad Wisłą, bohater oklepanego bon motu z Rejsu, jest, jak dla mnie, miejscem kapryśnym. No bo tak: kiedy jest brzydka pogoda, ciężko się czymkolwiek zachwycać. Kiedy jest ładna, to jest czym tylko nie ma jak. Poprzednią wizytę w Kazimierzu Dolnym, podczas wakacji, wspominam jako koszmar, porównywalny z przechadzką po centrum handlowym 2 dni przed świętami. Do zamku – kolejka, na Rynku – tłum, usiąść i wypić colę – senne marzenie. No i się trochę zniechęciłam. Na szczęście w listopadzie nie ma aż takiego szaleństwa.
Wybraliśmy się do Kazimierza z pobliskiego Zelechowa, no bo skoro już jesteśmy w pobliżu to niech tam. Pierwszy szok – można się w ogóle gdziekolwiek ruszyć. Drugi – widać miasto. Poprzednim razem w celu obejrzenia jakieś elewacji trzeba było wyskakiwać ponad tłum.
W bonusie – feeria jesiennych kolorów i słońce, które wyszło jak na zamówienie.
Mam spaczone podejście do miejsc, które pamiętam z odległych czasów dzieciństwa. Wtedy często jeździłam do Kazimierza z babcią jej fiatem 126p, dla którego prędkość 90 km/h była już na granicy ryzyka, więc trzeba było wyjeżdżać wcześnie rano – wyprawa na cały dzień.
W tamtych czasach kazimierzowskie wypieki, w tym słynne koguty, były jeszcze produkowane na bieżąco w piekarni na Rynku i kupowało się je w wersji ciepłej, pachnącej, prosto z pieca, a nie rozmiękłej w plastikowej torbie, jak teraz. Mało kto mi wierzy, ale przysięgam, że wówczas oferta była znacznie szersza i obejmowała m.in także wypiekane krokodyle. Brzmi to może dość egzotycznie, ale zapewniam, że drzewiej istniały kazimierzowskie krokodyle. A na brzegu urządzona była plaża z kąpieliskiem. To, swoją drogą, niepokojące, że pamiętam takie rzeczy. Strasznie postarzające.
Jednak, gwoli sprawiedliwości, muszę dodać, że chociaż miasto bardzo się skomercjalizowało to przynajmniej zrobiło to dyskretnie. Niewiele zostało miejsc w Polsce, które ustrzegły się szpecących bannerów, plakatów i żółtych płacht z napisem KEBAB. Pewnie dlatego tłumy walą, żeby obejrzeć to dziwo i przekonać się na własne oczy, że da się prowadzić opłacalny biznes bez obowiązkowej żółtej plandeki. Czemu te wrażenia nie przekładają się na wnioski, no to sama w głowę zachodzę.
W Kazimierzu znajduje się także jedna z najmodniejszych ostatnio restauracji, ze slow food z zacięciem hipsterskim, ale o tym w następnym odcinku.