Na początek prywata: krótkie i osobiste “a nie mówiłam”. Sprawdza się hipoteza, że film polski, żeby się Polakom spodobał, musi mieć humorystyczne wstawki, najlepiej najeżone wulgaryzmami. To zawsze chwyci. Dziękuję za uwagę.
Jesień w kinie została rozdysponowana sprawiedliwie. Dla każdego coś miłego Służby specjalne dla lewaków, Religa dla lemingów, a Miasto 44 dla prawaków. Anarchizujący ateiści, z braku dedykowanej propozycji, mogą po prostu obejrzeć wszystko jak leci. Osobiście odpracowałam dwie trzecie.
Służby specjalne zaczynają się od likwidacji WSI, za czym postępuje masakra pozyskiwanych latami tajnych współpracowników, co czyni sytuację o tyle niezręczną, że sojusznicy liczą na polskie kontakty, zwłaszcza w Iraku. Czyli komplikacja następuje od razu na początku, gdyż wkład polskich służb w walce z Al- Kaidą został owiany takim mnóstwem mitów, legend i być może megalomanii, że laikowi ciężko się w tym wszystkim rozeznać. Aleksander Makowski w książce „Tropiąc Bin Ladena” opisuje wkład polskiego wywiadu jako fundamentalny, twierdzi wprost, że Amerykanie czerpali z informacji Polaków i tylko dzięki temu ostatecznie się udało. Z pewnymi oporami idzie mi uwierzyć, że naród, który pokazowo potrafi spierdolić naprawdę ogrom spraw, akurat szpiegów wyszkolił takich, że koledzy po fachu ze wstydu chcieliby się zapaść pod ziemię. Z trzeciej strony, co wiadomo z innego filmu, chirurgii transplantacyjnej też nikt nie dawał większych szans, a jednak.
No ale do rzeczy. Rozpad WSI sprawił, że na rynku, że tak powiem, zrobiła się nagle nadpodaż wyszkolonych agentów, którzy przez całe życie robili w jednym biznesie i nie bardzo wyobrażają sobie iść teraz na kasę do Biedronki. Czyli punkt wyjścia analogiczny do Psów. Zresztą ciężko oprzeć się tym skojarzeniom. Sceny z weryfikacji przebiegają podobnie, pytania są równie kompromitujące pod względem merytorycznym, a przepytywani też odpowiadają z łagodną pogardą. „Mogę, oczywiście przekazać listę, ale niestety będę musiał pana zabić, gdyż nikt nie zwolnił mnie z tajemnicy służbowej” – wyjaśnia młody ambitny kapitan Cerat, grany bardzo udanie przez Wojciecha Zielińskiego. Komu wyjaśnia? Ano Antoniemu, który z charakterystycznym obłędem w oku, wzorem patrona swojego imienia, szuka czegoś, co nie zostało zgubione.
Pomysł przedstawienia kluczowych postaci w taki sposób, by nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o Barbarę Blidę, Antoniego Maciarewicza czy Andrzeja Leppera, wydaje mi się jednak największą słabością filmu. Myślę, że umowność w tym względzie byłaby lepszym wyjściem, bo uczyniłaby opowieść bardziej uniwersalną.
Filmów o żmudnej szpiegowskiej robocie powstaje obecnie sporo. Nie widziałam jeszcze takiego, który zbliżyłby się do ideału, którym jest, moim zdaniem, Tinker taylor soldier spy, wyświetlany w Polsce pod tytułem Szpieg, co ma mniej więcej tyle sensu, jakby z „Jacka, Wacka i Pankracka” zostawić samego Pankracka. Żeby wymienić kilka z brzegu: jest przeraźliwie nudny Zawód szpieg, udany, choć nie porywający Bardzo poszukiwany człowiek, jest w końcu oscarowy Zero Dark Thirty. Patryk Vega nie odbiega od tych wzorców aż tak bardzo jakby można było obawiać się po Ciachu. Pożyczanie czegoś, co już się sprawdziło, nie jest niczym zdrożnym. Jednak wyraźne odnośniki do polskiej rzeczywistości politycznej, a zwłaszcza nie pozostawiające wątpliwości portrety polityków, odbierają filmowi sporo mocy. Bo właściwie pochuj? Żeby ucieszyć spiskowe ciągoty widza, który od początku tak coś czuł w kościach, a Hitler na pewno mieszka w Argentynie?
Bohaterami filmu jest trójka agentów, sierot po likwidacji, różniących się tak, że bardziej nie można. Jest zablokowana emocjonalnie dziewczyna z ranami z przeszłości, agent prosto z misji w Iraku z ułożonym na pozór życiem i stary wyjadacz z kryzysem wiary i guzem na trzustce. Dla niego właśnie, ze względu na barwny język i humorystyczne wstawki, jest zarezerwowana rola ulubieńca publiczności. Janusz Chabior, który dotąd nie miał zbyt wielu okazji, by popisać się w filmach, dźwiga to stanowisko ze zblazowanym wdziękiem, co nie znaczy, że pozostali odstają. Inspirująco wyrzeźbiona Olga Bołądź jest taką polską Salander, a Zieliński już teraz, z miejsca, obroniłby się w dowolnej zachodniej produkcji, bo nie dość, że dobrze gra to jeszcze ładny.
O fabule ciężko się wypowiadać, bo cokolwiek bym nie napisała, wyszłoby streszczenie. Może tylko, że film jest podzielony na części, odpowiadające poszczególnym etapom operacyjnym, obfituje także w wyrażenia slangowe z branży, których znaczenie wyjaśnione jest w przypisach, wyświetlanych na bieżąco na ekranie. Sprawia to wrażenie, jakby oglądało się film dokumentalny, co przydaje pewnej rasowości.
Na koniec wstawki obyczajowe, chociaż też bez zdradzania szczegółów. Uważam się za pewnego rodzaju koneserkę scen seksu w krajowej kinematografii. Naprawdę mało kto potrafi przedstawić seks w tak zniechęcający sposób jak polscy twórcy. Sceny nie tylko przypominają dokument o epoce kamienia łupanego, to jeszcze naszym reżyserom udaje się uzyskać barwę ciała, sugerującą dłuższe pozostawanie w wodzie i potrójną ekshumację. Nikt już tego na świecie nie potrafi, tylko my. Myślę, że można mówić nawet o polskiej szkole filmowania seksu.
W Psach Mauer wraca do domu po nieudanej akcji i odreagowuje jatkę neandertalskim seksem z Angelą. W Służbach specjalnych też jest taka scena, jednak w międzyczasie upłynęło ponad 20 lat, więc wygląda ona całkiem inaczej, może idzie nowe.
Żeby była równowaga, oprócz pożyczonego i nowego jest także stare. Nie bardzo pojmuję, skąd nagle religijne wtręty stały się elementem obowiązkowym. W Bogach, w klinice w Zabrzu, zanim jeszcze wywieziono gruz, ktoś wiesza krzyż w sali operacyjnej. Z kolei w Służbach specjalnych cyniczny wyjadacz nagle postanawia zgłębić tajniki wiary, rzecz jasna katolickiej, bo inne przecież nie istnieją i w przerwach między jednym zabójstwem a drugim, chodzi na rekolekcje do znajomego przeora, co szybko i cudownie odmienia jego przyszłość na onkologii. Nie wiem, co autor chciał przez to przekazać. Jeśli spłycenie i ośmieszenie wiary to całkiem mu się udało, ale podejrzewam, że zamysł był raczej taki, żeby Bogu świeczkę i moherom ogarek.