Z przyjemnością zauważam, że świętowanie narodowych zwycięstw budzi z czasem coraz mniejszy szok i niedowierzanie, chociaż akurat nie u filmowców. Filmów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu tylko w tym roku weszło, o ile się nie mylę, trzy. Zaś w sprawie osiemnastej w rankingu bitew, które wpłynęły na losy świata, nadal jesteśmy skazani na dzieło Jerzego Hoffmana, które do historii kinematografii przejść powinno jako wojna o buty. Z filmu bowiem nie da się wywnioskować, gdzie przebiega linia frontu i kto kogo aktualnie leje, za to stałym elementem jest pozbawianie poległych obuwia lub dyskusje na ten temat. Na szczęście co roku pod Radzyminem odbywają się rekonstrukcje wydarzeń z sierpnia 1920 roku, które znacząco uzupełniają wizję Hoffmana, a właściwie odwalają robotę za niego.
Jako osoba, czego nigdy nie ukrywałam, dysponująca zamiast duszy żołądkiem, staram się przynajmniej, by moje odkrycia kulinarne odbywały się niejako na tle. Żeby nawiązywały, w sensie.
Rekonstrukcja kulinarna różni się nieco od historycznej o tyle, żeby było tak samo, ale jednak inaczej. Każdy, kto ogląda Top Chefa, orientuje się, że nowoczesna kuchnia polega na zdekonstruowaniu istniejącej potrawy, zrekonstruowaniu jej na nowo i dodaniu rukwi.
Początkowo, żeby doświadczyć tej sztuki na własnym podniebieniu, trzeba było dobijać się do Amaro, ale na szczęście to się zmienia i rekontruowane potrawy trafiają już pod strzechy.
Fakt, że lokal Mąka i woda stał się tegorocznym przebojem stolicy, nie jest zaskoczeniem dla przynajmniej trzech osób, które czytają ten tekst. Widziałam na fejsbuku, że lajkujecie.
Początki nie są zachęcające, gdyż gdziekolwiek się człowiek nie obejrzy, wszyscy narzekają na kłopot z dostaniem stolika. Wręcz nawet obiło mi się o uszy, że najlepiej rezerwować parę dni wcześniej. To jednak przesada, chociaż nie wykluczam, że zaważył długi weekend. Za to już po dokonaniu rezerwacji otrzymaliśmy dwa telefony zwrotne z pytaniem, czy nadal upieramy się przy swoich planach. Trochę mi to przypomniało odcinek Seksu w wielkim mieście, gdy Charlotte postanowiła przejść na judaizm.
No i rzeczywiście lokal sprawia wrażenie obleganego. W związku z czym nie uznałabym go raczej za miejsce, w którym można w komfortowych warunkach oddać się dyskretnej rozmowie. Ciągle ktoś wchodzi, wychodzi, ludzie czekają na stoliki, dzieci biegają pod nogami, obsługa kręci się jak w ukropie, poziom decybeli też jest raczej wysoki. Ale być może, po aferze podsłuchowej, tak właśnie będzie wyglądała przyszłość polskiej gastronomii.
Jeśli chodzi o samą rekonstrukcję to wypadła ciekawie. Moje gazpacho zostało zredukowane do roli sosu, towarzyszącego serowi burrata. Nieodzownym akcentem krajowym była w tym wypadku rzodkiewka.
Ravioli zostały zmienione w jedno duże raviolo i podane w towarzystwie palonego masła, parmezanu oraz chipsów z szałwi. Gnocchi, które zamówił małżonek, wyglądały raczej jak pulpety kartoflane, podane z kurkami, szpinakiem i parmezanem.
Nie twierdzę, że zamówiliśmy odważnie. Wręcz przeciwnie – mocno zachowawczo. W menu było znacznie więcej intrygujących potraw, jak np. sałatka z buraka liściastego z dodatkiem wspomnianej rukwi. Trzeba będzie tam wrócić.
Na deser wzięłam budynio z dodatkiem płatków mlecznej czekolady i soli morskiej. Wyglądało ładnie, jednak pod względem smakowym trochę rozczarowanie. Za mocno kojarzyło mi się z gotowymi deserami w plastykowych kubeczkach.
W każdym razie wróżę tej restauracji długą i świetlaną przyszłość. Ceny są więcej niż akceptowalne, zwłaszcza na warszawskie warunki, produkty świetnej jakości, a pomysłowość kucharza, nawet jeśli trochę zrzyna, rokuje.
Nie rozumiem tylko narzekania, że trafić trudno. Jak trudno, skoro lokal znajduje się zarówno przy Chmielnej 13, jak i Chmielnej 15 i przy Brackiej też. Jak komuś przy trzech możliwych wejściach ciężko trafić to naprawdę, uważam, grymasi.
Jeden komentarz
czekolada72
Burak liściowy – fantastyczny! Polecam!