Kino rozrywkowe raczej mnie ostatnio nie nastrajało. Znaczy nastrajało, ale źle. W końcu ileż można odgrzewać te kotlety? I kiedy już całkiem zwątpiłam, że cokolwiek da się jeszcze wymyślić, zaskoczył mnie Doug Liman, z którym, szczerze mówiąc, na dwoje babka wróżyła. Facet jest nierówny i ciężko zgadnąć, w jakim akurat będzie humorze.
Do filmu Na skraju jutra podszedł, szczęśliwie, w wyśmienitym. Kłopot z tą produkcją zaczyna mi się i kończy na tytule. Nie jestem w stanie go zapamiętać. W kasie próbowałam kupić bilet na pojutrze i bym go pewnie dostała, gdyby nie to, że nie mogliśmy z kasjerem porozumieć się, na jaki film. Na szczęście był ogarnięty i na hasło „nie umieraj do jutra” skumał, o co chodzi.
Zaczęło się od refleksji, że w taką piękną pogodę szkoda siedzieć w domu. Więc poszłam do kina. Na miejscu okazało się, że faktycznie ciężko wymyślić coś nowego w gatunku „akcja, science – fiction” za to można popracować nad posklejaniem tego, co już jest. To sprawia, że widz czuje powiew świeżości i deja vu równocześnie co akurat w tym przypadku sprawdza się idealnie.
Sprawa polega na tym, że w niedalekiej przyszłości świat padnie ofiarą kolonizatorów z kosmosu. No, to akurat wiemy od dawna, z wielu produkcji. Że jeśli nie rozpierdolimy się własnym sumptem to ktoś nas w tym wyręczy. Oba warianty mają swoje blaski i cienie. W przypadku inwazji z kosmosu przeszkadza głównie estetyka. Kosmici rzadko mogą poszczycić się dobrą prezencją, wyjątkiem są ci z serialu V, reszta wygląda tak sobie, a ilość odnóży sugeruje, że żaden ciuch nie będzie na nich dobrze leżał.
Mimiki, które tylko z nazwy przypominają Muminki, są czymś w rodzaju dobrze odżywionych pająków, wrednych z twarzy i cholernie szybkich. Na dodatek potrafią przyczaić się pod ziemią lub wodą i zaatakować znienacka. Ludzkość, rzecz jasna, przegrywa z kretesem do momentu, gdy w bitwie pod Verdun następuje wymarzony przełom. Ambitna sierżant osobiście wycina w pień co najmniej stu wrogów, dzięki czemu zyskuje sławę Anioła spod Verdun, futurystycznej Dziewicy Orleańskiej, lub, jak wolą koledzy, Full metal bitch (przepiękna Emily Blunt). Uchodzi za najmocniejszy atut przygotowywanego właśnie lądowania w Normandii (polską premierę pomysłowy dystrybutor wyznaczył na D-Day), której przebieg ma relacjonować major od pijaru, mocny w reklamie, fatalny w wojaczce. Niestety jego niechęć do aktywnego udziału w działaniach bojowych ściera się z niechęcią generała względem dekowników. Z tej konfrontacji major wychodzi przegrany i zdegradowany do stopnia szeregowca staje się mięsem armatnim.
W roli majora Cage’a popisuje się najsłynniejszy scientolog, Tom Cruise, któremu bardzo zależy na tym, by ludzie znów go lubili. I rzeczywiście prawie mu się udaje. Dystans do siebie i autoironię prezentuje gdziekolwiek się da. Zadanie ma o tyle ułatwione, że wszyscy nim pomiatają, zwłaszcza ambitna sierżant. I to po wielokroć. W wyniku bezpośredniego starcia z Mimikiem, Cage uzyskuje zdolność resetowania czasu. Od tej pory skazany jest na powtarzanie ciągle tej samej doby, która, jakby nie patrzeć, za każdym razem kończy się jego śmiercią. Cage stara się wyciągnąć wnioski i przy każdej powtórce eliminować poprzednie błędy, ale sprawa się trochę ślimaczy. Jedynymi osobami, które rozumieją jego położenie są Anioł spod Verdun oraz jej pomagier, naukowiec, udający w bazie zwykłego mechanika. Full metal bitch zna rzecz z autopsji, gdyż sama przeżyła taki dzień świstaka, właśnie dzięki niemu, metodą wielokrotnych prób i błędów, udało jej się pokonać Mimików w poprzednim starciu i chce powtórzyć ten sukces. Do tego konieczna jest ścisła współpraca z Cage’m, który początkowo budzi w niej równie ciepłe uczucia co pies, który właśnie nasikał na dywan.
Bez większych skrupułów strzela mu w głowę za każdym razem, gdy nawali. Czyli za każdym. Ma to, paradoksalnie, spory potencjał komiczny, który Cruise stara się wygrywać do ostatniej możliwej sekundy.
Oczywiście, że są nieścisłości i dziury w logice. Przy zabawach z czasem muszą być. Przy harcach z kosmitami też, a tu mamy jedno i drugie. Dla przykładu – gdy sierżant zgłasza w sztabie swoją zdolność resetowania czasu, uznają ją za wariatkę i zamykają w psychiatryku. Bo to przecież nieprawdopodobne. A przed chwilą na Ziemi wylądowali kosmici, no kaman!
Mnie osobiście ta perspektywa przekonuje. Być może atak nie nastąpi z kosmosu. Nawet coraz bardziej mi się wydaje, że nie. Sheldon twierdzi, że gdy nastąpi bunt maszyn, bankomaty poprowadzą pierwszy atak. Co do tego, kto zacznie, zdania są podzielone. Ja na przykład podejrzewam pilot do telewizora. To znaczy on jest do wszystkiego, włącznie z odkurzaczem. Wczoraj próbowałam za jego pomocą włączyć transmisję z Opola. Nie było łatwo, na szczęście wcześniej obejrzałam Na skraju jutra, dzięki czemu wiedziałam, że warto czasem zmienić strategię. Okazało się, że telewizor działa tylko wtedy gdy włączy się radio. I odkurzacz. Radio potem trzeba wyłączyć ręcznie, odkurzacza wprawdzie się nie dało, ale to nawet lepiej, niech sobie sprząta w międzyczasie.
Dzisiaj zaś usiłowałam zgrać na itunes ścieżkę dźwiękową Kill Billa. 2 płyty, po dwadzieścia parę utworów każda, różni wykonawcy. Program niestety nie dał się przekonać, że chcę te kawałki trzymać w jednym albumie, więc aktualnie mam prawie 30 albumów i wszystkie nazywają się Kill Bill. To by mi może aż tak bardzo nie przeszkadzało, chociaż nie lubię bałaganu, ale samochód tego nie zaakceptuje. Będzie mi odtwarzał każdy album osobno, a mam w nich co najwyżej po 3 utwory, więc długo nie pogra. Jak będę w trakcie jazdy gmerała w telefonie to kto wie, co się może zdarzyć i w ten sposób mogę paść pierwszą ofiarą buntu maszyn.
W związku z czym postanowiłam resztę popołudnia spędzić ze zwykłą analogową książką. Te urządzenia jeszcze doceniają czynnik ludzki i nie wymądrzają się, którą stronę powinnam właśnie czytać, chociaż w ogóle nie chcę.
USA 2014 (Edge of Tomorrow) Reż. Doug Liman. Aktorzy: Tom Cruise, Emily Blunt, Bill Paxton, Brendan Gleeson