YSL znam, można tak powiedzieć, prawie całe życie. Konkretnie od czasu gdy na ostatniej stronie tygodnika Kobieta i Życie zobaczyłam fatalnej jakości zdjęcie kobiety w futrzanej czapce, omotanej wiejską chustą. W latach 70-tych ostatnia strona tego periodyka była jedyną szansą, by zajrzeć na chwilę do wielkiego świata, który za czasów socjalizmu podlegał równie restrykcyjnej reglamentacji jak cukier. Jak się okazało, kobietą w futrzanej czapie była modelka sławnego francuskiego projektanta, który właśnie wymyślił ten strój. Wydało mi się to bardzo komiczne, bo co tu wymyślać, skoro w Polsce co druga chodziła tak ubrana, w każdym razie zimą.
Jest oczywistą oczywistością, że wieloletnie, że tak powiem, pożycie, do czegoś zobowiązuje, więc jasne, że poszłam na film biograficzny i to tak raczej w pierwszych dniach wyświetlania.
Oczekiwania miałam spore. Chociaż zupełnie nie wiem, dlaczego. Biografie ostatnio bywają niezbyt porywające. Jobs przedstawiony jako współczesny Chrystus, a Grace Kelly jako zbawicielka narodu, bo umiała sprawnie zorganizować przyjęcie, niespecjalnie mnie przekonali. Ale mam taką słabość, że lubię filmy estetyczne. Patrząc na pięknych, pięknie ubranych ludzi w porywających scenografiach mogę spokojnie zapomnieć o dziurach w scenariuszu, byle było czym oczy napaść.
W filmie Lesperta różnie z tym bywa. Głównie z tego względu, że najwyraźniej miał ambicje zrobić film o projektancie mody w taki sposób, by mody było w nim jak najmniej. Dobra, kit z ciuchami, chociaż faktycznie mogłyby, moim zdaniem, mniej przemykać, a bardziej postać. Kłopot, że i o samym procesie twórczym nie ma tam zbyt wiele. W filmie wszyscy naokrągło gadajo, że Yves ma dar od Boga, jest geniuszem w czystej postaci i w ogóle drugiego takiego nie ma i nie będzie. Materiał super odpowiedni na słuchowisko radiowe, na film nie bardzo, gdyż, jak definicja sugeruje, jest to sztuka wizualna.
Ten przywoływany do wyrzygania geniusz okazuje się jednak pułapką, no bo jak można zestawić w jednym filmie iskrę bożą i męki tworzenia? No niedasie, więc Yves w ogóle się nie zastanawia tylko ma przebłyski, nie wiadomo bliżej skąd się biorące. Łapie album o malarstwie i hop siup ma Mondrian Collection. Potem trochę się upala trawą i w trymiga wymyśla, żeby kobiety poubierać w smokingi. To, jak na lata 60-te raczej odważny pomysł, który mógł się okazać potężnym samobójem. Jak doszło do tego, że okazał się gigantycznym sukcesem, który zmienił nie tylko postrzeganie mody kobiecej i męskiej, ale wręcz proroctwem zmian obyczajowych – tego się z filmu nie dowiemy. Marka YSL, jak wynika z filmu, opiera się li tylko na głowie Pierra Berge, życiowego partnera Laurenta, któren zresztą miał walny wkład w powstawanie scenariusza i nie jestem pewna, czy jakieś małostkowości tu nie zagrały.
Berge jest bowiem opoką, zaś Yves coś tam sobie szkicuje i co jakiś czas lezie w szkodę.
No i tu dochodzimy do najważniejszego składnika biografii, bez którego, jak się wydaje, nie ma sensu kręcić filmu. Talent musi się łączyć z autodestrukcją. No po prostu musi, inaczej nie ma o czym gadać. Topszsz, tylko że my tu mówimy o latach 60-tych i 70-tych. Czyli czasach, w których geniusz i złodziej kieszonkowy ćpali i chlali egalitarnie ramię w ramię. Pociąg do autodestrukcji nie był więc żadnym tam dowodem na talent tylko ówczesną modą, z tą różnicą, że sławni i bogaci mieli łatwiejszy dostęp. A jak już reżyser chce pokazać totalny upadek to wysyła bohatera do seks klubu i szczerze – po europejskim filmie, osadzonym w tych konkretnie realiach czasowych i środowisku mającym opinię dekadenckiego, takiej świętoszkowatości bym się nie spodziewała.
Lespert robi film o Yves Saint Laurencie tak jakby miał do niego osobisty żal o to, że nie ustatkował się z żoną i pięciorgiem dzieci w domku na przedmieściu. Na szczęście nie zawsze. Czasem pokazuje go jako umęczonego apostoła, co po Jobsie stało się chyba obowiązującą manierą.
Odikonienie przychodzi z nagła, trochę jakby reżyser zrobił facepalma: zaraz, zaraz, a o czym my tu właściwie? A, o autodestrukcji! I dawaj bohatera w piedestału prosto w szambo unurzać, ale dlaczego akurat w tym momencie, ciężko się domyślić. Być może była jakaś z góry ustalona norma do wyrobienia, czy trzeba czy nie trzeba.
O neurotycznej naturze bohatera więcej, moim zdaniem, niż wizyty w klubach mówi skomplikowany, perwersyjny emocjonalnie związek YSL z jego pierwszą z szeregu muz, Victoire Doutreleau. Jednak tu także musiał się wtrącić Berge i zrobić z tego swoją osobistą vendettę.
Yves Saint Laurent zmarł w 2008 roku. Film kończy się pokazem Russian Ballet and Opera Collection z 1976 roku, tym, z którego pochodziło zdjęcie modelki w czapie i wiejskiej chuście.
Yves Saint Laurent, Francja 2014. Reż. Jalil Lespert. Aktorzy: Pierre Niney,Guillaume Gallienne, Charlotte Le Bon, Laura Smet
Jeden komentarz
Anto
I znowu swietnie to ujelas! Czapka z glowy!