Na początku było słowo. Żeby uniknąć posądzeń, że plagiatuję z bestsellera, lepiej od razu zaznaczę, że w moim przypadku brzmiało ono: ichuj. Zwyczajnie, któregoś wieczora, strzeliwszy sobie dwa browary, powiedziałam staremu, że czas przejść od dywagacji do rezerwacji, co też uczyniłam i chuj.
Plany były że hoho. Najlepiej Kumlov, bo z niego malovany dzbanek pochodzi, a kto wie, może go tam jeszcze trzymajo. No i skoro już jesteśmy w temacie to może i plenery koło Bratysławy, gdzie kręcili „Spadłą z obłoków”. Podczas gdy próbowaliśmy gdzieś wcisnąć Arabellę, wyszło nam, że krótko z czasem się robi i nawet my, co Schönbrunn robimy w godzinkę, możemy nie dać rady.
Konieczne okazało się zastosowanie metody Coco Chanel i pozdejmowanie przed wyjazdem paru miejscowości. Zrezygnowaliśmy niechętnie z anschlussu Czechosłowacji, trudno, będzie na przyszły raz.
Z dawniejszych wycieczek do Niemiec zapamiętałam głównie, że granica odznacza się w nawierzchni. Poczułam przypływ narodowej dumy, gdy okazało się, że to już przeszłość. Warto było czekać te ćwierć wieku na porządną trasę i wlec się na kacu po balu maturalnym na pierwsze wolne wybory, teraz już rozumiem, po co było to poświęcenie. Na tym sukcesy troszkę się kończą. Dawno nie byłam w Niemczech i pierwszą moją refleksją było, że podczas gdy my dywagowaliśmy o brzozie, Niemcy popadli w szał automatyzacji i inspirując się najpewniej kreskówką o Jetsonach, postanowili wyeliminować czynnik ludzki skąd tylko się da. Kibel na stacji benzynowej wprawił mnie w zachwyt. Znaczy, jak już się tam dostałam, a to nie była bułka z masłem. Absolutnym hitem okazał się system dezynfekcji muszli klozetowej na fotokomórkę. Deska, jak wiadomo, jest wzdłuż bardziej niż wszerz, więc kiedy zaczyna się obracać, sprawia wrażenie jakby stawała się elastyczna. Nie mogłam oczu oderwać, zwłaszcza że i tak miałam dużo czasu, czekając na sposobność podpatrzenia, jak się wychodzi. Kolejnym wyzwaniem był bar samoobsługowy przy autostradzie, na szczęście wcześniej ćwiczyłam w Ikei. W sumie najgorzej wypadłam w konkurencji rozkminiania kwitków z kibla. Okazało się, że wymienia się je w kasie na dobra wszelakie lub zniżkę, w zależności od tego, kto ile sikał. Osoby ze słabym pęcherzem mogą bez trudu uzbierać na baton.
Druga istotna refleksja jest natury bardziej architektonicznej. Nieodmiennie dziwi mnie, że jednak istnieją na świecie ludzie, potrafiący obejść się bez bilboardów, obklejających fasady, brudnożółtych plandek z napisem WULKANIZACJA, gustownych tektur, zapowiadających skup palet, straganów z mordoklejkami oraz chaty z pseudogóralskim fastfoodem, nasranej na środku deptaka, niechby i nadmorskiego. Mało tego, oni, tak na oko, nie wydają się być zubożeni duchowo tym brakiem. Być może mają fałszywą świadomość i nie wiedzą, co dobre.
Od dawna jestem zdania, że główni architekci polskich kurortów w pełni zasłużyli na dożywocie w straganie z chińską podróbą. Bo przypuszczam, że gdyby nawet wszystkich ich zesłać na ciężkie roboty do Garmisch to i tak nie wyciągnęliby wniosków.
Dla mnie, skrzywdzonej po wielokroć obowiązującą w Polsce estetyką reklamową, w ogóle nie jest jasne, dlaczego polskie miasta, skądinąd dużej urody, wyglądają jak dzidzia -piernik z rudym tapirem na łbie i różowymi tipsami, wbita w panterkowe legginsy i złoty top.
Stylistyka Garmisch nie każdemu może się podobać, to ostatecznie kwestia gustu. Przyznaję, że ornamentyka może wydawać się przesadna. Ale przynajmniej człowiek się nie potyka o stragan z odpustem.
A poniżej na ten przykład jedna z polskich miejscowości nadmorskich: