Tym razem pozwolę sobie rozpocząć od głębszej raczej refleksji, mianowicie, że miłość to jednak wymaga poświęceń. U nas na ten przykład stary uwielbia wszelkiego rodzaju kolejki górskie i organicznie nie jest zdolny przepuścić okazji, by wjechać parę kilometrów w górę, a ja mam lęk wysokości. Nie wychodzę nawet na balkon na ósmym piętrze. No ale jak mus to mus, się zaciska zęby i się próbuje uśmiechnąć, a zaręczam, nie jest to łatwe przy szczękościsku.
Kolejka na Zugspitze, tytułowany tubylczo Dachem Niemiec, już z dołu nie wyglądała zachęcająco.
Grozę sytuacji potęgował fakt, że trzyma się ona na zaledwie dwóch słupach, a dystans jest naprawdę daleki.
Mieliśmy do wyboru wjazd od strony austriackiej lub niemieckiej. Wybrałam niemiecką, bo Niemcy wydają mi się solidniejsi technologicznie no i co tu kryć, zaimponowali mi samoczyszczącymi się kiblami. Bilety okazały się drogie strasznie, co też mi trochę dodało otuchy, bo pomyślałam, że na spadające kolejki byłyby jednak chyba tańsze. Przez chwilę próbowałam zniechęcić starego, mamiąc wizją czego to byśmy nie zeżarli za sto euro, ale się nie dał. Ideowiec.
Kiedy wyruszaliśmy z Garmisch, było 35 stopni, co wszystkich wprawiło w niejaką konfuzję, więc z kolejce jechały krótkie spodenki pomieszane z kompletnymi strojami narciarskimi. Ci drudzy trochę, jak się okazało, przesadzili z zapobiegliwością, bo na górze było 16 stopni i ostra lampa. Początkowo cały wagonik był w radosnym, wręcz euforycznym nastroju, który jednakże prysł, gdy wyjechaliśmy z lasu nad odkryte skały i mocniej powiało. Przez ostatni fragment, kiedy już właściwie tylko wciągaliśmy się po pionowej ścianie, nie mogąc opędzić się od myśli, że jeśli gwałtowniej zawieje to zaliczymy bezpośredni kontakt, w wagoniku panowała kompletna cisza.
Znajoma poradziła mi zawczasu, by na dokowanie zamknąć oczy. Nie skorzystałam w tej rady, bo jednak wolę wiedzieć, o co się rozbijam i tak na moje oko mało brakowało. Nie wykluczam jednak, że wiszenie nad trzykilometrową przepaścią, a konkretnie 2.962 m n.p.m, podczas gdy operator wagonika próbuje metodą odpychania zmieścić go między skałami, jest standardową procedurą.
Po tym doświadczeniu było mi już wszystko jedno, na jakiej wysokości się znalazłam i ile tam jest w dół, byleby się podłoga nie ruszała. Widok z góry przypomina trochę ten z samolotu:
Na górze można się przesiąść w drugą kolejkę, jadącą 300 metrów w dół. Tam można osobiście doświadczyć śniegu w czerwcu, dotknąć, pomacać, polizać, a jak ktoś chce to nawet się wytarzać. Chociaż nie radzę, bo kaszowaty. No, tam to już w ogóle panowały upały.
Na miejscu jest od razu kościół, na wypadek jakby ktoś chciał się pojednać z Bogiem przed drogą powrotną. Widziałam, że parę osób skorzystało.