Do wizerunkowego sukcesu Czarnogóry z pewnością walnie przyczynił się Bond, James Bond. 21-sza część przygód agenta 007 , ukazująca niejako mimochodem bajkowe pejzaże i miasteczka, w niczym nie ustępujące włoskim, miała swoją premierę w tym samym roku, w którym Czarnogóra proklamowała niepodległość, biorąc rozwód z Serbią po latach burzliwego związku. Przed Casino Royale Czarnogóra budziła raczej skojarzenia typu: no tak, Bałkany, czyli ciągle coś.
Nie każdy reżyser umie i chce bawić się w foldery. Umiejętność pokazania dowolnego miejsca w taki sposób, by wszyscy od razu chcieli tam pojechać, nie jest też łatwą sztuką. Do perfekcji opanował ją Woody Allen. Konsekwentnie w tym kierunku podążają kolejni twórcy filmów o Bondzie i parę miejsc na świecie powinno im serdecznie podziękować, np. Siena czy do złudzenia podrabiający Hawanę Kadyks.
Znajomi, zwabieni nieco wyidealizowanym na potrzeby filmu obrazem Czarnogóry, przywożą z urlopów różne refleksje. Zasadniczo, że ludzi jest jednak więcej niż pokazano w filmie. Czasem zdarza się trafić tak:
Czyli że mogło być lepiej. Jednak wszyscy bez wyjątku chwalą tamtejszą kuchnię. Bałkańskie jedzenie jest mi zasadniczo obce, jednak orientuję się trochę w greckim i tureckim i jakoś tak mi się wydawało, że geograficznie i historycznie powinno być coś w podobie.
Celem weryfikacji postanowiliśmy się ze starym wybrać do bałkańskiej restauracji przy ul. Natolińskiej w Warszawie. Lokal nazywa się, nie pozostawiając pola wyobraźni, Montenegro. No i rzeczywiście jedzenie jest w podobie. Tylko, moim osobistym zdaniem, ciut gorsze. Na przykład ciasto filo z farszem, które w greckiej wersji jest chrupiące, w bałkańskiej trochę siada. A nawet całkiem. Przynajmniej na Natolińskiej. Podobnie mieszane uczucia mam w odniesieniu do nadziewanych liści winogron, które znam pod nazwą dalmadakia, a w bałkańskiej nazywają się sarmice.
No ale nie ma co się uprzedzać po przystawkach, właściwym testem jest wołowina. To znaczy najlepszym sprawdzianem są owoce morza, no ale jeśli nie ma to wtedy mięso. Myśląc o Bałkanach, mam skojarzenia z baraniną. Ale nie ma jej w karcie. Są za to dwie potrawy z siekanej wołowiny, które, oprócz nazwy, różnią się obecnością bułki lub jej brakiem.
Tak wygląda pljeskavica gurmańska:
A tak zwykły burger:
Jak dla mnie różnica jest zbyt subtelna. No i cóż by tu napisać, żeby wyszło oględnie… Na pewno można się tym najeść za relatywnie niezłą cenę. 26 zł za burgera w wersji slow to warszawska średnia. Niestety nie jestem takim światowcem, za jakiego chciałabym uchodzić i być może mam popsuty gust w dziedzinie burgerów, bo chociaż z niejednego grilla jadłam to raczej w wersji spolszczonej. Czyli w postaci mięsa, rozrzedzonego różnymi dodatkami. Burger, podawany w Montenegro, składa się wyłącznie z mięsa, co sprawia, że jest zbity i ciężki. Być może musi tak być i ja się nie znam, ale jakoś mi nie podeszło.
Na miejscu można kupić także czarnogórskie wina. Ceny od 70 zł za butelkę. No bez przesady!