W Kerfurze przy kasie wystawione są na stojaku książki edukacyjne dla przedszkolaków, na wypadek, jak przypuszczam, gdyby jakiś rodzic pod koniec zakupów przypomniał sobie, że ma dziecko. Jak wynika z oferty Kerfura Bemowo, edukacji potrzebują głównie ludzie płci żeńskiej i większość książek przy kasie jest do nich skierowana. Jak wiadomo kasa to miejsce, gdzie warto przypomnieć sobie podstawy matematyki, więc na prezentację oferty edukacyjnej zostało wybrane strategicznie. A że kobiety, jak powszechnie wiadomo, mają sznurek w miejsce mózgu, oferuje im się szansę opanowania sztuki dodawania na poziomie przedszkolnym, podczas gdy ich faceci zastanawiają się, czy przyprowadzili ze sobą jakieś dzieci, a jeśli tak to gdzie one są. Wierzę, że nie powinno się oceniać książki po okładce, więc przekartkowałam tę o cyferkach. Cyferki są bardzo ważne, bo wiążą się z pieniążkami, a mała księżniczka zawczasu powinna przygotować się do wydawania pieniążków księciunia na bialutkim koniku, który niechybnie pokocha ją całym serduchem, pod jednym wszelako warunkiem.
Te warunek podnoszą także książki dla dorosłych księżniczek, więc wychodzi, że musi być istotny, wręcz podstawowy.
Pod koniec ubiegłego stulecia w literaturze pojawiła się bezprecedensowa postać słodkiej trzpiotki, z problemami w każdej dziedzinie, dając początek nurtowi tzw. literatury kobiecej. Chodzi o Bridget Jones. Ekranizacja, będąca pełnym sukcesem castingowym, przypieczętowała przekaz i rzecz stała się oficjalna. Miliony kobiet otrzymały czytelną sugestię: wystarczy być sobą, a wszystko jakoś się samo ułoży. Brzmi pięknie. Kłopot w tym, że „sobą” znaczy „kretynką”. Na randce spij się albo naćpaj, opowiadaj głupoty, pokazuj swoją ignorancję w każdej dziedzinie, przypal kogoś papierosem, wpadnij do sadzawki, zamiast włosów koniecznie miej tłuste strąki, no a jakby się udało, że włożona na wcisk kiecka pęknie na dupie to już w ogóle sukces murowany. A, i makijaż. Musi być rozmazany. Przekaz poszedł dalej i zaowocował stekiem bezmózgich filmów i seriali, wśród których na poczesnym miejscu postawiłabym polską produkcję
2 XL o dwóch idiotkach, które jak się nie wywalają na prostej drodze, to gubią klucze od wszystkiego.
Jane Austen, na której Dumie i uprzedzeniu została oparta fabuła Dziennika Bridget Jones, pewnie przewraca się w grobie. XVIII -wieczna pisarka całe swoje życie poświęciła przekonywaniu konserwatystów, że większość kobiet, wbrew pozorom, korzysta z mózgu, przynajmniej na tyle, by umieć pokierować własnym życiem. Po z górką 2 wiekach Helen Fielding napisała książkę, udowadniającą, że jednak nie. Moim osobistym zdaniem jest powód raczej do uprzedzenia niż dumy.
Kiedy Fielding pracowała na swój wielki sukces, świat zaczynał przyzwyczajać się do singielek robiących kariery. I już-już wydawało się, że zarówno świat jak i singielki zrozumieli, że życie to kwestia wyboru i ponoszenia konsekwencji swoich decyzji, gdy Helen wyjaśniła wszystkim, że praca zawodowa jest psu na budę, a tak naprawdę liczy się tylko facet. I to wyłącznie taki, który poleci na idiotkę, co też, moim zdaniem, nie jest powodem do chwały dla tychże facetów.
Nigdy żadnym nie byłam, więc być może moja opinia jest spaczona brakiem odpowiedniego chromosomu, jednak wydaje mi się, że w związku ważne jest poczucie bezpieczeństwa przynajmniej w takim stopniu, by na trzeźwo zakładać, że zabrany/a na bankiet partner/ka nie obrazi całego towarzystwa i nie zwymiotuje na nikogo. Podejrzewam, że może to być istotny aspekt wzajemnego zaufania. Z czasem, gdy sytuacja dojrzewa, myślę, że ważna jest także wiara, że ukochany/a umie trafić do domu i nie wyleje wspólnych dzieci z kąpielą, gdyż właśnie się zamyślił na temat mężczyzn z Marsa i kobiet ze Snickersa.
Jakim cudem Markowi Darcy’emu udało się przeżyć kilkanaście lat z Jones i, co warte podkreślenia, ani razu nie próbował jej udusić, wydaje mi się nierozwiązywalną zagadką. Jednak, jak wynika z najnowszej książki Fielding Bridget Jones. Szalejąc za facetem, jakoś się udało, co, moim zdaniem, zapewnia Markowi pewne miejsce w panteonie cichych męczenników. Czy w związku z tym jego niesprawiedliwa śmierć w Darfurze, była li tylko dziełem przypadku? Tego raczej się nie dowiemy. Na jego miejscu starannie wybierałabym tylko takie miejsca, w których można liczyć na skuteczny ostrzał lub miny przeciwpiechotne, no ale to ja. Poniekąd czuję więź z Darcy’m o tyle, że też jestem trochę masochistką. Czytając najnowszą książkę Fielding czułam się jak w samochodzie na czerwonym świetle, gdy nagle widać, że gość w aucie obok dłubie w nosie. Nie chce się na to patrzeć, cały organizm protestuje, a jakoś nie idzie wzroku oderwać. Poza tym jestem zdania, że jak się już człowiek wkopał to niech cierpi do końca.
Bridget skończyła już 50-tkę i wiedzie rozwichrzone, jak zwykle, życie, którego ofiarami pada w tym przypadku dwójka małoletnich dziatek, co do których wieku Fielding jakoś nie może dojść do ładu sama ze sobą. Raz Billy miał 2 lata gry stracił ojca, innym razem 8 po upływie 4 lat od jego śmierci, raz ma ojca chrzestnego (Daniela), innym razem nigdy nie był ochrzczony, no takie detale, pozwalające domniemywać, że Fielding jest równie dobrze przygotowana do życia i twórczości co jej bohaterka, a już na pewno nie czytała książki z Kerfura. Ale pomińmy szczegóły. Najważniejszą informacją dla księżniczek, poszukujących księcia, wydaje się oficjalne powiększenie arsenału podrywczego o rzyganie i puszczanie bąków. Jedna trzecia książki jest nim poświęcona. Właściwie na tych dwóch fizjologicznych czynnikach Jones buduje głęboką uczuciową relację z poznanym na twitterze 30-latkiem. Ja rozumiem, że można mieć pecha, ale czytając tę książkę można zwątpić w to, że istnieją na świecie ludzie, którym zdarza się wyjść z domu i nie zostać obsranym przez gołębia, obrzyganym w autobusie albo upaćkanym czekoladą przez jakieś dziecko, niechby nawet własne. Motywy te są na tyle częste, że zaczęłam podejrzewać, iż chodzi o zawoalowaną propozycję współpracy, wystosowaną w kierunku firm farmaceutycznych, specjalizujących się w ofercie wiatreksów, kupeksów, rzygeksów oraz lekkiego nietrzymania moczu. Trzymajmy kciuki (i mocz!), by w kolejnej odsłonie słodkiej trzpiotki, tym razem po 70-tce, pojawił się ten frapujący wątek.
Jest wszelako jedna rzecz, z którą Bridget sobie radzi, chociaż myśli (trudno się nie zgodzić, że podstawnie) że nie . Jest cudowną matką. Nie ma takiego obrazoburcy, ani w świecie literatury niskiej ani wysokiej, który by zamachnął się na ten fetysz. Cudowność rodzicielstwa Bridget polega na tym, że karmi dzieciaki fast foodami naprzemiennie z musli z zawartością wołków zbożowych i organicznie nie jest zdolna zdążyć z nimi do szkoły. Dzieci zaś naprzemiennie rzygają, wrzeszczą lub mają wszy, w porywach wszystko naraz. Ale najważniejsze, że Bridget je kocha, chociaż to, czy zdoła utrzymać je przy życiu wydaje się ze strony na stronę coraz bardziej wątpliwe. To jest podstawowy przekaz Helen Fielding, forsowany od pierwszej książki cyklu – nieważne, co robisz i jak ci to wychodzi, ważne, co czujesz. Nawet jeśli schrzanisz, co najprawdopodobniej nastąpi, liczą się intencje. Malutki kłopocik dostrzegam może tylko w tym, że świat gówno – nomen omen – obchodzą nasze intencje, liczą się efekty. No ale na to też jest sposób – ważne, by absolutnie, w żadnym wypadku, nie przyjmować odpowiedzialności za swoje życie. Najlepiej zwalić je na kogoś. Najchętniej na faceta. Dlatego tak istotne jest znalezienie jakiegoś.
Ale to akurat nie problem i tu nie zgodzę się z opiniami, że życie kobiety jest trudne. Wystarczy zawczasu wyedukować się księżniczkowatymi książkami z Kerfura, a potem na kogoś zwymiotować i wszystko się pięknie ułoży.
Pozostaje nierozwiązana wątpliwość, czemu książka Fielding jest sprzedawana jako „literatura kobieca”. Znacznie bardziej pasuje do działu fantastyka, bo na pedagogikę specjalną już i tak za późno.