Wygląda na to, że ktoś decyzyjny w HBO ma wyraźną słabość do południowych klimatów. Jeszcze się True Blood nie skończyła, a stacja już ruszyła z nową produkcją, także rozgrywającą się w dusznych pejzażach Luizjany, gdzie, o ile ktoś nie jest wampirem, to przynajmniej fascynuje się voodoo. Obraz tego stanu nie rysuje się zbyt pochlebnie, a wręcz jako wylęgarnia patologii różnego sortu. Tam także, konkretnie w Nowym Orleanie, grasują wiedźmy w 3. sezonie American Horror Story, a ludzie wymieniają się duszami w Kluczu do koszmaru. Najnowsza produkcja HBO, uznana już przez aklamację za najlepszy serial kryminalny dekady, w porównaniu z wyżej wymienionymi, trzyma się realiów. O tyle, że bohaterowie nie muszą przynajmniej żywić się krwią, co, biorąc pod uwagę miejsce akcji, może uchodzić za wyjątek.
Sytuacja wygląda tak, że dwóch świeżo sparowanych policjantów, którzy jeszcze nie zdążyli się dobrze poznać, a już się nie lubią, dostaje wezwanie na miejsce zbrodni. Zastają scenę jak z horroru, wykreowaną niewątpliwie przez powalony umysł, a może wpadkę wyznawców jakiegoś potwornego kultu, którzy nie zdążyli posprzątać po mszy. Marty i Rusty optymistycznie zakładają, że chodzi tylko o seryjnego mordercę.
Fabuła toczy się równolegle na dwóch osiach czasowych: w 1995 roku i współcześnie. Biorąc pod uwagę, co przez ten czas stało się z bohaterami, od razu można śmiało założyć, że sporo się między nimi popsuło. Współczesny Marty jest pięknie odszykowany w garniak, obciskający na brzuchu, zaś Rusty stał się cieniem samego siebie, wrakiem człowieka, starającym się z założenia nie trzeźwieć zbyt często. Sieci na widza zostają zarzucone już w pierwszym odcinku. Co takiego stało się z tymi ludźmi? Czy to sprawa rytualnego morderstwa tak im dała w kość, że jeden wypiera, a drugi kompletnie się w tym zatracił? Na dodatek o swojej współpracy sprzed lat mówią półgębkiem i niechętnie.
Co ich za parę lat poróżni, staje się akurat jasne już podczas pierwszej wizyty Rusty’ego w domu nowego partnera, więc długo nie trzeba czekać, chociaż przypuszczam, że widzki zorientują się szybciej niż widzowie. Relacje między bohaterami są równie gęste i duszące jak poszlaki w śledztwie, a ich dylematy prywatne są nakreślone równie wyraziście jak toczące się dochodzenie. Na dwóch torach czasowych mamy więc równocześnie dwa podtory w każdym z tych głównych. Ja to pewnie tłumaczę zawile, jak się ogląda jest prościej. Z punktu widzenia wielbicieli twórczości „zabili go i uciekł”, akcja z pewnością wydaje się zbyt wolna, śledztwo schodzi na manowce, są fałszywe tropy i rozdrabnianie się na wątki poboczne. Cóż, Marty i Rusty mają tyle wspólnego ze Strażnikiem Teksasu co Gary Oldman w Tinker, Tailor, Soldier, Spy z Jamesem Bondem.
Nawiasem mówiąc polecam ten film. Polski tłumacz pomysłowo zawęził tytuł do „Szpieg”. To mniej więcej tak, jakby z książki „Jacek, Wacek i Pankracek” zostawić samego Pankracka, no ale mniejsza.
Serial HBO nie bez powodu nosi tytuł True Detective. Pokazuje flaki dochodzenia, całą żmudną robotę, kiedy bohaterowie tracą nadzieję, że cokolwiek z tego w ogóle wyniknie, a międzyczasie próbują przerzucić na siebie wzajemnie niemiły obowiązek pisania raportu i blefują przez szefem, że jednak szykuje się przełom, a przełomu ani na lekarstwo. Równocześnie relacje mało entuzjastycznie nastawionych do siebie policjantów, przybierają na intensywności, choć ciężko mówić o pokrewieństwie dusz, gdyż różni ich w zasadzie wszystko. Marty o powierzchowności wiejskiego osiłka, czyli Woody’ego Harrelsona, postrzega świat raczej zero-jedynkowo, w czym wydatnie pomaga mu wyuczona hipokryzja. Rusty, grany przez odchudzonego do Oscara Matthew McConaughey, ma zwyczaj kwestionować wszystko – od religii po ludzki charakter, a na dodatek po latach pracy pod przykrywką jako ćpun, trochę mu się miesza rzeczywistość z wizjami. Więc i tak łatwo nie jest, a mamy jeszcze Maggie, której coś tak się w głowie klaruje, by przy okazji ukręcić własne lody.
Rusty, pełniący w tej parze rolę wizjonera, zaczyna podejrzewać, że rytualny mord ma jakieś silniejsze umocowanie. W tej wierze umacnia go wizyta oddziału specjalnego, działającego w porozumieniu z lokalnym watażką, szykującego się do przejęcia śledztwa, a tymczasem ludzie giną bez śladu. Rusty jest przekonany, że po to, by ukręcić sprawie łeb, więc zagęszcza ruchy, jednak to tego niezbędne jest zaufanie partnera, a na to, z pewnych względów, jest trochę deficyt.
Jeśli napiszę, że serial HBO przypomina mi kryminalne produkcje skandynawskie, to obstawiam, że ta hipoteza może wzbudzić kontrowersje. Tu upalna Luizjana, tam surowy zimny klimat, no dzie?
Podejmuję się tego bronić. Amerykański przemysł serialowy od długiego czasu łakomym okiem parzy na skandynawski kryminał. Zresztą kto by nie patrzył, nakłady książek Larssona czy Mankella mówią same za siebie. Amerykanie ściągnęli już Most i Dochodzenie, przerabiając rzecz jasna na własne kopyto, pierwszy fatalnie, drugi nawet-nawet. Klimat True Detective przypomina skandynawskie kryminały pod względem tempa akcji, braku zaskakujących fajerwerków, efektownych pościgów i nagłych olśnień policjantów. Zamiast tego wchodzi coraz bardziej dusząca atmosfera i przeczucie, że coś się szykuje. Pejzaże Luizjany pokazane są w zgaszonych kolorach, na surowo, tak jak zwykli filmować Skandynawowie. Oni akurat pod swoją szerokością geograficzną nie mają specjalnie innego wyjścia, Amerykanie zrobili to sztucznie. W czołówce pobrzmiewa nostalgiczny utwór Handsome Family „Far from any road”.
Co do przyszłości serialu to wydaje się pewna. Ma powstać kolejny sezon, z innymi bohaterami i inną historią, ale także z gwiazdami. Plotka głosi, że Brad Pitt, nie wiem, szczerze mówiąc, skąd, być może w maglu mówili.
Reasumując: jak dla mnie drugi, po pionierskim Twin Peaks, amerykański serial kryminalny wszechczasów.
Jeden komentarz
Anto
Dzięki za fajną zajawkę. A Nowy Orlean to jakoś już od dawna traktują jako siedzibę zła (“Harry Angel” z demonicznym De Niro). Także w realu-patrz opieszałość w ratowaniu mieszkańców po powodzi z 2005.