Ooops I did it again. Kiedy zwierzyłam się znajomej, że właśnie wybrałam się na film o Noem, wybranym uprzednio przez Boga, co wątpiący w skuteczność lekcji religii dystrybutor postanowił dodatkowo podkreślić w tytule, dała mi do zrozumienia, że na stawianie do pionu osoby dwukrotnie już rozczarowanej Hobbitem, zwyczajnie szkoda czasu.
Naprawdę nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. Wygląda na to, że z superprodukcjami w 3D łączy mnie jakaś masochistyczna relacja, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że dostaję po łbie i wracam po więcej? Hit me baby one more time.
Na swoje usprawiedliwienie napomknę tylko, że skorośmy się już ze starym nastawili na pójście do kina, wyszło, że wybór mamy pomiędzy Karolem, który został świętym, Noem wybranym przez Boga oraz przedpremierowym pokazem Syna Bożego. Cóż, potwierdza się teoria o naturze nie znoszącej próżni. Więc skoro w kościele mówią teraz głównie o polityce to gdzieś trzeba było tę religię upchnąć. Padło, że w kinie, widać szkoły, szpitale i posterunki policji nie wystarczyły.
Nawiasem mówiąc trailer Syna Bożego wypadł przepięknie. Chrystus sprawia wrażenie żywcem przeniesionego z Beverly Hills 90210, w przerwach grywa pewnie w Miłości na bogato i nie rozumiem tylko czemu producent zatrzymał się wpół drogi i nie wziął Miley Cyrus na Marię Magdalenę. Pod tym względem u Noego jest lepiej, mają Hermionę.
Twórczy wtręt dystrybutora, muszę przyznać, bardzo się przydał. Rzeczywiście, gdyby nie rozwinięcie tytułu, ciężko byłoby pojąć, że miłosiernie wyrzynający Bogu ducha winnych bliźnich zarośnięty bandyta, odgrażający się, że zaraz wytnie w pień własne wnuki, realizuje właśnie wolę Najwyższego. No ale to już nie od dziś wiadomo, że jeśli chodzi o wyroki Boskie, intuicja z reguły zawodzi.
Bogobojne Hollywood w życiu nie wydałoby 130 mln dolarów na film, podważający jakieś biblijne dogmaty, a zwłaszcza siejący zwątpienie, więc Noe wprawdzie troszku się waha i miewa lekki ból głowy, szczególnie, że Najwyższy wypowiada się dość lakonicznie, ale koniec końców jakoś sobie radzi. Zresztą osobom przekonanym o własnej wyższości moralnej, narzucanie reszcie własnych imperatywów przychodzi raczej łatwo, co da się zauważyć, w systemie synchronicznym, na każdym kanale telewizyjnym, goszczącym polityków. Noe u Aranofsky’ego miota się zresztą tak bardziej nowocześnie, bo w bonusie dostał, a jakże, dylematy natury ekologicznej. Czyli oprócz, bladych raczej, wątpliwości, czy cała ludzkość na pewno zasługuje na powolne duszenie się w wodzie, zależy mu także na tym, by przyszły, odrodzony świat obył się całkiem bez ludzi, bo wszystko psują.
Kiedy obserwowałam rozterki Noego, przypomniał mi się dialog z Sezonu na czarownice, kiedy jeden z krzyżowców, wyrzynając innowierców spostrzeżenie czyni, że wrogowie naszego Boga mają jednak trochę pod górę. „Być jego kumplem też nie jest różowo” – odpowiada unurzany we krwi kolega.
No i rzeczywiście w historii o Noem to się trochę potwierdza. Wprawdzie tytułowy bohater wydaje się w miarę określony światopoglądowo i niespecjalnie przeszkadza mu konieczność zorganizowania zagłady ludzkości, jednak rodzina nie w pełni podziela jego entuzjazm. Przekazy na ten temat trochę się różnią. W Koranie na ten przykład żona Noego w ogóle nie chciała wejść do Arki i trochę się na ten temat poprztykali. No ale Aronofsky czerpie z Biblii, więc mieli tylko ciche dni. Z bachorami jest jak zwykle problem, bo każdy chce ukręcić własne lody, a głównie chodzi o seks. A właściwie nawet wyłącznie. Sem niby się najlepiej ustawił, bo kręci z adoptowaną siostrą, co wyższych moralnie rodziców jakoś nie razi, kłopot tylko w tym, że po ranie odniesionej w dziecięctwie Hermiona nie może rodzić, w związku z czym ma dylemat, czy wypada jej wpędzać chłopaka w lata. Zupełnie jakby w obliczu zagłady ludzkości, szykowanej przez teścia, było jakieś inne wyjście. No ale na szczęście wtrąca się sklerotyczny dziadek, który cudem przywraca Hermionie płodność, tak skutecznie, że od razu nabrała ochoty na seks i jakoś te 2 minuty na realizację znalazła w napiętym grafiku, a łatwo nie było, bo woda podchodzi. Czy szczęście to w sumie też nie od razu wiadomo, bo Russell Crowe z błyskiem w oku z miejsca zapowiada, że podusi wnuki w kołysce, co powoduje, że w Arce wytwarza się niezręczna atmosfera.
Młodszy syn, Cham, nie ukrywa, że też by sobie pobzykał na boku, niestety pospiesznie wytypowana kandydatka nie zyskuje w oczach taty i cały przemyślny plan rozchodzi się, w sensie dosłownym, po kościach. Rodzinne przekomarzanki sprawiają, że na Arce robi się trochę W Jezioranach, a tymczasem jedni widzowie przycinają komara, inni zerkają tęsknie w głąb kubełka z popcornem, a reszta patrzy na zegarki z miną: aleśmy się zasiedzieli. Kłopotu nie ma tylko z najmłodszym synem, który poprzestaje na plątaniu się pod nogami i co jakiś czas wysyła gołębie.
Spojleru chyba nie będzie, jeśli zdradzę, że jeden odkrył ląd. I nie, nie jest to żart, biała gołębica, niosąca w dziobie gałązkę oliwną jest pokazana poklatkowo, żeby czasem nikt nie przeoczył tego doniosłego momentu, w którym ludzkość odrodziła się na nowo. To też nie jest zrazu takie oczywiste, gdyż Russell nadal nie ukrywa, że stanowisko dziadka jest mu wybitnie nie na rękę, no ale ostatecznie jakoś się ułożyło.
Na koniec może warto przypomnieć, że przymierze Jahwe z Noem obejmowało na przykład takie reguły jak zakaz mordowania ludzi oraz kazirodztwa. To drugie, jak z samej historii rodzinnej Noego wynika, niespecjalnie się udało, a i z tym pierwszym, jak wykazało późniejsze doświadczenie, ciutek się omskło.
No więc reasumując, co do tego Noego. Bóg go wybrał, ja go wybrałam, zaprawdę powiadam: dwie wtopy wystarczą.