Powoli finiszuję z nominacjami oscarowymi. Oglądam zbiorowo, a przynajmniej się staram, mam jakieś zaszłości z pradawnych Konfrontacji, że hurt lepiej mi wchodzi. Idzie o element zaskoczenia.
Program Konfrontacji, w każdym razie po tym, gdy przestał obowiązywać parytet bloku wschodniego, był układany według tajemnego klucza, a, co bardziej prawdopodobne, w ogóle bez, i nigdy nie było wiadomo, co się właściwie obejrzy. Mogła się trafić perła, albo gniot, coś jak z ubraniami na wagę w second handzie. Z nominacjami oscarowymi jest podobnie o tyle, że blockbustery z gwiazdami, wchodzące do kin z wielką pompą sąsiadują z kameralnymi niskobudżetówkami, sprawiającymi wrażenie kręconych z szafy.
Wśród nominowanych filmów znalazł się – no dobrze, i teraz jest kłopot – dramat? komediodramat? pastisz? science – fiction? Spika Jonze’a Ona.
Czyli historia o miłości. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, która niewiele różni się od współczesności. Tyle, że jest ciut bardziej zaawansowana technologicznie. Wszystkie gadżety są już przystosowane do obsługi głosowej i nie mam tu na myśli żadnych tam Ciri tylko autentyczną interakcję, z wymianą myśli, refleksji i feedbackiem. Rzeczywistość toczy się równolegle na obu płaszczyznach, gdyż wszyscy są bez przerwy on line. Za pomocą słuchawki bezprzewodowej łączą się ze spersonifikowanym systemem operacyjnym, który odczytuje im maile, zapoznaje z informacjami ze świata, robi prasówkę, prognozuje pogodę i umila samotne wieczory wirtualnym seksem.
Rzecz jasna, wszystko to możemy mieć także dzisiaj, tyle że używamy do tego różnych mediów. Różnica, jak wspomniałam, jest więc raczej subtelna.
W tej ciut innej rzeczywistości samotny facet po przejściach (w tej roli zaskakujący Joaquin Phoenix, ucharakteryzowany na tandetnego – modne ostatnio słowo – amoroso) spotyka kobietę, która także ma swoje problemy, no i od słowa do słowa zaczyna się tworzyć między nimi chemia. Tym bardziej, że kobieta jest mózgowcem, ma dryg opiekuńczy, w mig załatwia się z bieżącymi sprawami tegoż faceta, porządkuje mu maile, karierę i rozwód, a na dodatek dysponuje zmysłowym, choć denerwująco manierycznym, głosem Scarlett Johansson. Świetnie się razem bawią, chodzą na długie spacery, rozmawiają o życiu, wymieniają się obserwacjami i w ogóle mnóstwo ich łączy, a na dodatek, jak się okazuje, są idealnie dopasowani seksualnie. Jest tylko jeden mały kłopocik – laska jest komputerowym systemem operacyjnym.
Jak to mówią, liczy się uczucie. Rzeczywiście, po co oceniać, ludzie w końcu są różni. Kobieta, z którą na początku filmu Theodore uprawia wirtualny seks, w ramach gry wstępnej żąda kategorycznie: „duś mnie zdechłym kotem”. No, co kto lubi. Polscy emeryci gustują na ten przykład w kocich skórkach i za nic nie chcą uwierzyć, że skórka działa tylko pod warunkiem, że jest kot w środku. Bo inaczej to nie. W każdym bądź razie nieudany seks skłania Theodora do poszukiwania kobiety idealnej, a przynajmniej takiej, która do orgazmu nie potrzebuje zdechłego kota. No i znajduje. W sklepie z softłerem. System OS1, który w tym konkretnym przypadku wybrał sobie imię Samanta, wydaje się spełnieniem jego marzeń. Rozumie go jak nikt dotąd. Dysponuje DNA wszystkich programistów zaangażowanych w projekt, posiada intuicję, ciekawość świata, zdobywa doświadczenie i wyciąga wnioski. Ma także swoje dylematy, z których najważniejszy jest brak powłoki cielesnej, a Samanta jest bardzo ciekawa, jakby takie doświadczenie wyglądało w praktyce. Co zastanawiające, żaden z ludzkich bohaterów nie odczuwa potrzeby zamienienia się jaźnią z systemem operacyjnym, więc można tu mówić o pewnego rodzaju dyskryminacji. Ale to akurat żadna nowość, bo historia filmów sci-fi, poczynając od Łowcy androidów poprzez Obcych do Prometeusza usiana jest marzeniami mechów o człowieczeństwie, a nigdy odwrotnie. Wygląda na to, że Ridley Scott ustanowił w tej dziedzinie jakiś niepodważalny schemat.
Założenie filmu jest w zasadzie baśniowe. Zawsze coś musi być nie tak. Albo po północy karoca zamienia się w dynię, albo kasę można wydać tylko na siebie, albo jak się wymieni rybi ogon na nogi to się w pakiecie traci głos.
U Jonze’a pięknie się wszystko układa, tylko ten brak ciała trochę przeszkadza. W rezultacie staje się on bazą do wyprowadzenia relacji na całkowicie duchowy poziom i tu się robi naprawdę science – fiction. Żeby uwiarygodnić tę przemianę, Jonze kreśli przyszłość jednostki, w której samotne indywidualności nie potrafią, nie chcą lub boją się budować relacji opartych na fizycznej bliskości.
To także nie jest wizja nowatorska. Houllebecq od dawna wróży ludzkości taką właśnie egzystencję, na bazie zmęczenia materiału, które, jego zdaniem, prędzej czy później musi nastąpić. Tak jak mówiła Kobieta Pracująca „każda akcja powoduje reakcję. Bomba schron powoduje”. A czy promiskuityzm spowoduje abstynencję, trudno, moim zdaniem, wyrokować, na razie wydaje się, że większość woli jednak zachować status quo. Ale to też nie ma znaczenia, bo wizja, jaką znamy choćby z Pamięci absolutnej sugeruje, że, być może, za parę lat nasze osobiste przeżycia okażą się w ogóle zbędne, bo wszystko da się wdrukować bezpośrednio do mózgu.
Faktem jest, że dotyk w Onej, z wyjątkiem retrospekcji, prawie w ogóle nie występuje. W grze komputerowej, nad którą pracuje przyjaciółka Theo, polegającej na zdobywaniu punktów kwalifikujących na idealną matkę, obsługa dzieci odbywa się bezkontaktowo. To zresztą, obok duszenia kotem, druga najzabawniejsza scena filmu. Gra jest zadaniowa. Theo, grający z pozycji matki, zdobywa kolejne punkty, w tym w ważnej kategorii zazdrości innych matek o własnoręcznie przygotowany tort na szkolny turniej wypieków i nagle wszystko się wywala, bachory szaleją, 2 tysiące punktów karnych i wielki napis: zawiodłaś swoje dzieci! „Za dużo cukru” – komentuje autorka gry. Rodzicielstwo jest bowiem zadaniem, podobnie jak praca zawodowa, małżeństwo czy seks. To nic osobistego, ważny jest rezultat. Po pierwszym wirtualnym seksie Theo i Samanta prowadzą rankiem obowiązkową licytację, dla kogo to się mniej liczyło.
Oglądając ten film, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Jonze czytuje Houellebecqua do poduszki. W Możliwości wyspy kolejny klon bohatera, zachowujący jego świadomość, przekazywaną poprzez kolejne wcielenia, odczuwa potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem tak dojmująco, że porzuca bezpieczną rezydencję i wirtualnych bliskich, by wyruszyć w drogę bez powrotu i znaleźć kogoś, z kim da się nawiązać rzeczywisty kontakt. Theo z Onej, w swojej potrzebie nawiązania duchowej więzi personifikuje program komputerowy. Jakby nie patrzeć, wychodzi, że w przyszłości będziemy bardzo zdesperowani. Jest szansa, że nie dożyjemy i proponuję się tego trzymać.
Urok filmu Jonze’a polega moim zdaniem na tym, że kwalifikuje się do kategorii filmów “niby nic”. Sztampowa, miejscami mocno pretensjonalna historia o dyskusyjnej estetyce, coś tam mówi o człowieku, jego potrzebach, tęsknotach, udawaniu. Dojmująca potrzeba osobistego kontaktu objawia się w pracy zawodowej Theo, polegającej na pisaniu za kogoś odręcznych listów Wyglądają jak prawdziwe, ale są wygenerowane komputerowo. Opowiadają o tradycyjnych emocjach, ale klienci już ich nie czują. Wolą zlecić je komuś innemu. Rodzicielstwo, podobnie jak seks, odbywa się w przestrzeni wirtualnej. Nie musisz mieć własnych dzieci, wystarczy, że kupisz grę, będzie całkiem tak samo, a jaki porządek w domu.
Polski dystrybutor, wiedziony zapewne przewrotnym poczuciem humoru, zaplanował premierę na walentynki. Trudno wpaść na lepszy pomysł.
Jeden komentarz
A.
Pełna melancholii opowieść, która ujmuje spokojem kadru i właśnie estetyką – mix kolorystyki lat 60-tych i futurystycznej architektury. A zauważylaś te przejścia na mikro głębię ostrosci w momentach bardziej osobistych? Długo nikt nie wstawal z miejsca po zakończeniu projekcji.