Tak z ręką na sercu, niechętnie o tym piszę. To nawet nie kwestia tematu, tylko luty daje mi w kość. Jak co roku, więc w sumie nie powinnam się dziwić. Najkrótszy miesiąc, a taki wredny. No ale trochę niezręcznie się przyznać, że jedyne, na co mnie aktualnie stać, to pozbawione głębszej refleksji wgapianie się w transmisje z Soczi. Dzięki temu orientuję się, że w polskim sporcie niezbyt wiele się zmieniło. Nadal zajmujemy bardzo dobre 39-te miejsca. Na 40 startujących.
Dobra, do rzeczy. Współczesny postanowił olśnić widzów polską prapremierą sztuki białoruskiego dramaturga młodego pokolenia pt Saszka. Wyszło mniej więcej jak w dzisiejszym sprincie.
Na stronie internetowej teatr zachwala spektakl jako „ najbardziej nowatorski i niezwykły dramat, napisany w przestrzeni post-sowieckiej w ciągu ostatnich lat”.
No i może nawet tak jest, powiedzmy: relatywnie. Nie mam wiedzy na temat tego, czy w ostatnich dekadach na terenie byłego ZSRR powstał bardziej udany, albo w ogóle jakikolwiek, dramat o zacięciu mistycznym, więc dobra, niech będzie, że ten najlepszy. Tylko co z tego? Premiera odbyła się 1 lutego. 4 spektakle później zainteresowanie było tak mikre, że bileterki błagały widzów, mających miejsca na balkonie, żeby zeszli na parter i zrobili tłum.
Gdyby nie laski, które przyszły na Szyca i usiadły w pierwszych rzędach czochrając loki, z frekwencją byłby spory problem.
Nie wiem, jak długo trwały próby do spektaklu, ale najwyraźniej za krótko. Wszyscy teraz narzekają, że z angażowania celebrytów wynikają same problemy, bo ciężko ich złapać między serialem a wywiadem w Dzień Dobry TVN czy gdzie tam, w związku z czym sztuki wchodzą niedopracowane. No i rzeczywiście to widać.
Aktorzy sypią się co chwila. Wpadają sobie w słowa, ktoś zapomni tekstu, ktoś inny go dopowiada, bo akurat przypadkiem pamięta, w związku z czym ciężko się zorientować, czyja kwestia jest czyja. Tytułowy bohater i medium imieniem Albert mówią sobie na ty, po czym nagle na początku drugiego aktu przechodzą na pan, tekst się sypie, w rezultacie Borys Szyc, sprawiający wrażenie jakby był na scenie za karę, proponuje poirytowany: to może będziemy sobie mówić po imieniu?
Ja go akurat rozumiem, też nie zaliczam tego wieczoru do szczególnie udanych.
Ale o co w ogóle się rozchodzi? Ano rozmawia sobie dwóch gości. Tak zasadniczo o życiu. Na jakiejś, zapewne białoruskiej, prowincji, co nie ma specjalnie wielkiego znaczenia, bo może się dziać gdziekolwiek. Gadajo, gadajo, nagle chlap, jeden pada na podłogę, znaczy nie żyje. W drugim rogu sceny ocknął się na to rzeczony Saszka, uprzednio w transie pozostawawszy. Bo go tenże Albert w trans wprowadził, taki jakby miejscowy Kaszpirowski. Bo Saszce zależy na tym, by ustalić, czy go tata kochał czy tylko tak uważał za plączącego się pod nogami. Saszka tatę kochał bardzo, a nawet ciągle, po jego śmierci, constans. I chciałby wiedzieć, czy z wzajemnością. Większość ludzi w takich sytuacjach próbuje się rozeznać po objawach, ale dla Saszki to za mało, być może szwankuje mu empatia lub mało spostrzegawczy jest. Albert ma tymczasem swoje problemy, bo równocześnie toczy dysputy z córką leżącą w śpiączce, co mu fatalnie wpływa na koncentrację. Saszce ta córka jest wybitnie nie na rękę, gdyż wychodzi z założenia, że klient płaci, klient wymaga, a tak to mu się Albert na seansach rozprasza.
Na domiar złego tata się Saszce co chwila w snach pojawia, ale nie chce gadać o uczuciach tylko furt o tym, żeby studnię przeczyścić. Sytuacja jest więc cokolwiek frustrująca, a na dodatek starsze siostry chcą tatowy dom sprzedać, gdzie się tenże w snach pojawia, więc zaczyna się robić krucho z czasem.
Siostry, z wyjątkiem najmłodszej, jedna z drugą, a nawet trzecią, bezduszna małpa, tylko o tej kasie, za grosz zrozumienia. W tle co chwila grasuje zmarły tatko, który ma do powiedzenia tylko jak studnię przeczyścić oraz gdzie leżą zapasowe klucze.
W tym momencie można spokojnie założyć, że białoruski dramaturg uznał, że nie da rady pociągnąć wątku tak całkiem na trzeźwo i zaczął się czymś wspomagać, bo ciężko to inaczej wytłumaczyć.
Rozwiązania fabularne, polegające na tym, że nie wiadomo już, kto żyw, a kto usieczon, nie są niczym nowym. Można takie znaleźć w genialnym Ubiku Philipa K. Dicka, Szóstym zmyśle Shyamalana czy Innych Amenabara, a rozrabiającego wśród żywych tatkę mamy choćby u Szekspira. Owszem, bywają w mniejszym lub większym stopniu zanurzone w onirycznym sosie i gubiące odbiorcę w domysłach, jednak jakoś się to wszystko kupy trzyma.
U Dmitrija Bogosławskiego niestety nie, a inscenizacja, przy walnej pomocy aktorów, tylko pogłębia wrażenie bałaganu.
W ogólnym wcielaniu się w jaźnie i podjaźnie każdego we wszystkich i odwrotnie, gubi się sens i logika, o ile w ogóle w takiej zabawie da się mówić o logice, Saszka jest ojcem, ojciec Saszką, siostra matką, Albert Szaszką, Saszka Albertem, a na dodatek nie wiadomo, kto znajduje się po której stronie granicy między życiem doczesnym, a tym późniejszym i generalnie człowiek dochodzi do wniosku, że lata przymusowej laicyzacji w ZSRR można jednak uznać za udane i jak się amator – hobbysta bierze za mistycyzm to nigdy nie wychodzi nic dobrego.
No więc ja nie wiem. Być może cieniem na moim osobistym odbiorze położył się lutowy wkurw, albo zwyczajnie jestem za tępa, żeby zrozumieć, o czym ta sztuka była, czego bynajmniej nie wykluczam, ale jakoś mi nie podejszła.
Jak kto chce to proszsz, na własną odpowiedzialność. Tylko uprzejmie wnioskuję, by donieść po fakcie o wrażeniach.
Saszka, Teatr Współczesny, Warszawa
Autor: Dmitrij Bogosławski
Reżyseria: Wojciech Urbański
Muzyka: Dominik Strycharski
Obsada:
Aleksandr (Saszka) : Borys Szyc
Dmitricz, jego ojciec: Janusz Michałowski
Natalia: Kinga Tabor
Ludmiła: Kamila Kuboth
Zina: Monika Pikuła
Anna: Monika Kwiatkowska
Jurasik, przyjaciel Dmitricza: Damian Damięcki
Albert – medium: Sławomir Orzechowski
Oleg, mąż Ludmiły: Artur Kruczek