Idzie ku lepszemu. Jeśli prawdą jest, że najlepszym wskaźnikiem ekonomicznym nie jest giełda lecz moda i film, powiało optymizmem. Miniony rok upłynął pod znakiem hedonizmu i radosnej konsumpcji. Kapiący bogactwem Gatsby, perwersyjnie ociekający złotem Wielki Liberace, hedonistyczny Wilk z Wall Street , kampowy Dallas Buyers Club i radośnie kanciarski American Hustle. Wszystkie te filmy łączy jeden przekaz: życie nie polega tylko na martwieniu się i umartwianiu, jak przez minioną dekadę uważaliśmy. Życie polega, między innymi, na życiu.
Dla Davida O. Russella jest to wniosek raczej nowy. Zaledwie rok wcześniej nakręcił Poradnik pozytywnego myślenia, romantyczną historię Romeo i Julii, jadących na psychotropach, które pozwalają im przynajmniej udawać, że odnajdują się w trudnej, kryzysowej rzeczywistości, a może nawet od czasu do czasu niemrawo się z czegoś ucieszyć. No ale to już przeszłość.
American Hustle urzekł mnie głównie brakiem natrętnego moralizatorstwa, obecnego choćby u Scorsese. Głębsze przesłanie jest w zasadzie nieobecne. Bohaterowie nie ścigają Bin Ladena, nie uwalniają zakładników ani niewolników, nie walczą własnoręcznie z piratami. Z tego punktu widzenia jest to chwila oddechu. Amerykańskie kino może poszczycić się całkiem sympatyczną historią filmu łotrzykowskiego, z kultowym Żądłem na czele, ale wypada też choćby napomknąć o Mavericku, Przekręcie doskonałym czy trylogii Stevena Sodenbergha. Trochę zahacza Operacja Argo, bo wprawdzie okoliczności są dramatyczne, ale wątek hollywoodzkiej hucpy wpisuje się w nurt. Osobiście zaliczam te filmy do gatunku tiramisu. Nazwa tego włoskiego deseru znaczy dosłownie – jak podaje moja książka kucharska- „unieś mnie wysoko”. Jeśli jest dobrze zrobiony, wydaje się lekki jak chmurka i w ogóle nie czuć tych kalorii. Ale wystarczy ciut przesadzić, albo dodać nie to, co trzeba, żeby masa się zwarzyła, albo konsystencja posypała. Podobnie z filmem łotrzykowskim. Bez dobrych składników w ogóle nie ma o czym mówić.
David O Russell wyrobił już sobie taką markę, że w aktorach może właściwie przebierać. Ci, co zagrali u niego raz, wracają po więcej, a ci, co jeszcze nie, też chcą spróbować. W rezultacie mamy podstawowy skład z Poradnika czyli Bradley’a Coopera, Jennifer Lawrance i Roberta de Niro w świetnym epizodzie oraz Christiana Bale’a i Amy Adams w głównych rolach.
Pozbawiony jątrzącego przesłania American Hustle w zasadzie jest filmem bardzo klasycznym. Czerpiąc obficie z asortymentu magii kina, opowiada historię, może nie najgłębszą ani zaangażowaną, w sposób maksymalnie plastyczny i sugestywny. Kiedyś był to podstawowy powód robienia filmów i w sumie fajnie, że do tego wracamy. Punktem wyjścia, podkreślanym wielokrotnie przez dwójkę bohaterów jest „widzisz to, co chcesz zobaczyć”. To staje się jasne już w pierwszej scenie, gdy roztyty Christian Bale w roli ambitnego hochsztaplera, czesze się na pożyczkę w hotelowym apartamencie. Apartament został wynajęty za cudze pieniądze, włosy też nie do końca jego, chodzi o to, by stworzyć iluzję. Do pomocy ma równie ambitną przekręciarę, która z dziewczyny z prowincji awansowała własnym sumptem na brytyjską damę z tytułem szlacheckim i koneksjami w wyższych sferach. Oraz agenta FBI, pozującego na kędzierzawego asa wywiadu, któremu Bond mógłby prasować skarpetki, a jego smutna codzienność wygląda niestety tak, że mieszka z matką, kręci włosy na papiloty, a szef uważa go za dupka. Nic nie jest tym, czym się wydaje, nawet matka wygląda jak ojciec.
Przyłapana na gorącym uczynku para hochsztaplerów zostaje zmuszona do współpracy z FBI, a konkretnie z kędzierzawym agentem, który na tej współpracy chce ukręcić interes życia. Chodzi o udowodnienie, że każdy, jeśli tylko odpowiednio się go podejdzie, okaże się podatny na korupcję. Gdyby nie chronologia, podejrzewałabym, że agent Tomek potraktował American Hustle jako film instruktażowy.
Reżyser konsekwentnie prowadzi myśl przewodnią. Główni bohaterowie są wprawdzie oszustami, ale uczciwymi w swojej nieuczciwości. Zdają sobie sprawę, że naginają granice i biorą to na klatę bez zbędnego niuansowania. Odwrotnie niż agent FBI z gębą pełną farmazonów o publicznym pożytku, walce z korupcją (której jeszcze wprawdzie nie ma, ale to nic, zawsze się jakąś wykreuje) i moralności. Powiadają, że hipokryzja jest gorsza od nieuczciwości. Bo hipokryta każdą podłożoną świnię potrafi tak zracjonalizować, że w rezultacie nie ma sobie nic do zarzucenia.
W bonusie mamy żonę – wariatkę, przekonaną, że myśli najrozsądniej ze wszystkich, burmistrza, który owszem, bierze, ale nie dla siebie, oraz wymiennych szejków arabskich rodem z Queens, względnie pasa granicznego z Meksykiem. Brzmi jak zwariowana komedia pomyłek, ale nie jest nią. Fabuła toczy się w dyskusyjnej stylistyce końca lat 70-tych, odtworzonej z czułą nostalgią, która mi osobiście bardzo pasuje oraz do rytmu ówczesnej muzyki, która wybrzmiewa tak udanie, że widz zachodzi w głowę, czemu poszła w zapomnienie, skoro tak fajnie grali.
Napisałam, że film nie zawiera głębszego przesłania, co podtrzymuję. Oprócz konsekwentnie prowadzonej myśli „widzisz to, co chcesz zobaczyć”, ale ta jest akurat ponadczasowa. Jeśli coś, cokolwiek, dobrze opakujesz, nikt się nie kapnie. Jest jednak obecne małe przesłaniątko, które, biorąc pod uwagę współczesne czasy, brzmi lekko rozpaczliwie. Czyli szwindel szwindlem, ale przebóg, nie potępiajmy tak w czambuł, dobry szwindel nie jest zły. Jeśli na ten przykład służy rozkręceniu koniunktury. Ostateczne na przekrętach gospodarki budowano i może lepiej nie wytykajmy palcami.
Tę radosną zabawę w kino, o dziwo, docenili nawet akademicy. Film dostał 11 nominacji do Oscara, czyli jednak opłaca się sięgać do źródeł i nie namawiać do umartwiania się na każdym kroku. Mam nadzieję, że ten trend się rozwinie.