„Anglia dała światu lewą nogę Davida Beckhama. Oraz prawą nogę Davida Beckhama. I Harry’ego Pottera” – wyjaśnił Hugh Grant, grający premiera Wielkiej Brytanii w Love actually. Skromnie powiedział. Anglia dała dużo więcej.
No i teraz sytuacja jest taka: Amerykanie robią serial. Uruchamiają całą wielką machinę castingowo- produkcyjną, zatrudniają gwiazdy, laureatów Oscara, Bógwiekogo, kasa leje się strumieniami, analitycy siedzą i monitorują reakcje widzów, pilnują, gdzie wcisnęli przewijanie, a kiedy zadzwonili po pizzę, wszystko po to, żeby było jeszcze lepiej, a efekt taki sobie.
Brytyjczycy biorą paru krewnych i znajomych, kręcą coś, co podoba się im samym, mając generalnie w dupie, co powie reszta świata, po czym reszcie świata szczęka opada. Na dodatek robią to w sposób mocno perwersyjny, fundując widzom trzyodcinkowy orgazm, a następnie nie odzywają się rok albo i dłużej.
Na konferencji prasowej Davida Camerona chiński dziennikarz zapytał z żalem, czemu trzeba było czekać aż 2 lata na nowy sezon Sherlocka. No, rzeczywiście, dłużyło się.
Powodem jest to, że Brytyjczycy nie biorą gwiazd, tylko kreują gwiazdy. Odtwórcy głównych ról w Sherlocku zostali przechwyceni przez Petera Jacksona do Hobbita. Stąd przedłużona przerwa.
Oglądam dużo seriali. Lepszych i gorszych. Sherlock bije imo wszystkie. Jest jak veyron wśród produkcji serialowych. Na czym polega jego fenomen? Ano na tym, że nie dostosowuje się do oczekiwań odbiorców. Czołowi brytyjscy twórcy serialowi czyli Julian Fellowes (od Downton Abbey) i Steven Moffat (od Sherlocka) robią produkcje kierując się swoim gustem i nie oglądając się na innych. Jeśli komuś się nie podoba, trudno. Jak ktoś nie zrozumie, też trudno. I jakoś tak się dzieje, że ci, co nie rozumieją i im się nie podoba, też oglądają. Do tego dodajmy dialogi, których żaden naród nie potrafi równie dobrze napisać, nieprawdopodobnie wyględnego Benedicta Cumberbatha, świetnego aktorsko Martina Freemana, demonicznego Gatissa w roli Mycrofta (który jest zarazem współscenarzystą, mówiłam, że wszystko się odbywa w ścisłym gronie) no i mamy komplet.
Produkcji, opartych na opowiadaniach Conan Doyle’a powstało, że tak powiem, od chuja. Mogłoby się wydawać, że nic już się na tym polu nie wymyśli, można tylko, jak Guy Richie, mnożyć efekty specjalne. No więc nie. Nie wiem, co Moffet i Gatiss brali, pisząc scenariusz, w każdym razie rezultat jest oszałamiający. Miejscami serial przypomina oniryczne marzenia szaleńca, co akurat tym lepiej się składa, że Sherlock normalnym człowiekiem nie jest. Jego wizje i dedukcje są przedstawione w plastyczny sposób, więc wydawałoby się, metodą przyswajalną dla widza. Niestety dzieją się one w czasie nieomal rzeczywistym, w związku z czym szanse mają tylko widzowie, którzy za młodu wprawiali się w grze w trzy karty i mają wyćwiczone oko. Reszta, w tym niżej podpisana, musi dedukować mozolnie po poszlakach. Na szczęście Sherlock odnosi się z całym szacunkiem do tradycji brytyjskiego kryminału oraz reguł klasycznego dramatu, które nakazują pokazać w pierwszym akcie strzelbę tylko pod warunkiem, że w ostatnim wystrzeli.
Sam pomysł przeniesienia wiktoriańskiej opowieści w czasy współczesne, z całym dobrodziejstwem inwentarza – komputerami, internetem, smartfonami i całym tym nowoczesnym bajzlem, wydaje się karkołomny. Fani palce gryźli z nerwów, jak na litość boską, Moffet rozprawi się z Psem Baservillów, no bo dobra, ze Studium w szkarłacie jakoś poszło, z niewidomym bankierem opartym po części na Tańczących sylwetkach, a po części na Dolinie trwogi też się, nie wiadomo jak, ale udało, ale na Psie Baskervillów polegnie, nie ma chuja we wsi. A jeśli polegnie, nie ma dla niego życia.
Ponieważ w tym tekście przyjęłam założenie, że choćby nie wiem jak kusiło, nie spojleruję – tylko tak mówię, nie mówiąc – napiszę tylko, że słów mi brak, jak wyszło. Powtarzam – nie wiem, co biorą. Ale chcę to samo.
Drugi sezon zakończył się bez zaskoczenia, wodospadem Reichenbach, więc nic tu nie zdradzam, za wyjątkiem tego, że wodospadu żadnego nie było, a zwłaszcza Reichenbach. No więc dobszsz, Sherlock nie żyje. I co dalej?
Pytanie brzmi może lekko surrealistycznie, szczególnie jako punkt wyjścia do dalszej akcji, ale dla czytelników Conan Doyle’a jest całkowicie zasadne.
Cóż, życie toczy się dalej. John Watson spotyka kobietę swojego życia, planują ślub, czyli nuda.
Wszyscy żeśmy się strasznie denerwowali, czy aby Moffetowi i Gatissowi pazury się nie stępiły przez tę przymusową przerwę i czy Benetict Cumberbath i Martin Freeeman nie nabrali gwiazdorskich narowów przez udział w światowej superprodukcji, zwłaszcza w 3D. I tak to nawet w 2 odcinku trochę wyglądało. Co się okazało na koniec? Ano to, że twórcy serialu uznali, że też żeśmy gruszek w popiele nie zasypywali i trochę się przez ten czas podciągnęliśmy dedukcyjnie. 3. sezon jest jedną wielka grą z widzem. Wszystko ma podane na tacy. Tylko drobiazg taki – musi na to wpaść. Każdy epizod, spojrzenie, słowo okazuje się mieć znaczenie. Jak mawiał Kwinto, trzeba było uważać. Po 3. zamykającym sezon odcinku, na filmwebie pojawił się wpis „o żesz w mordę!”
Trudno się nie zgodzić.
2 komentarze
TheWojtek
Anglicy nie zrobili Sherlocka “z krewnymi i znajomymi”, tylko Moffat, który jest brytyjską Łepkowską i człowiekiem-instytucją zmontował precyzyjne przedsięwzięcie biznesowe pt. “Sherlock”, przy którym zarządzanie produkcją większości amerykańskich seriali to przedszkole; zaangażował do Sherlocka największe nazwiska brytyjskiej TV a nie “kreował gwiazdy” (akurat to zrobił odwrotnie niż w “Dr. Who”, ale żeby to stwierdzić nawet nie trzeba do tego otwierać wikipedii i sprawdzać kto jest kim, wystarczy pooglądać brytyjską TV i filmy), oraz wyłożył swoje pieniądze i znalazł dodatkowych inwestorów na godzinnego pilota (co w produkcjach dla BBC jest wyjątkowe, bo one zwykle są zamawiane przez stację a nie pitchowane do stacji).
Co do reszty – Pies Baskerville’ów był IMO (co znajduje potwierdzenie w ratingach, miał spadające) najsłabszym odcinkiem, potwornie naciągniętym. “Reichenbach fall” jak najbardziej był (no, ale trzeba znać angielski – nie było nigdy opowiadania o tym tytule, a w “The Final Problem” Sherlock spada z Moriartym do Reichenbach Falls, subtelna różnica). Ostatni odcinek 3. sezonu był pierwszym, który oglądając w połowie przespałem i dopiero za drugim razem udało mi się go obejrzeć w całości. Głównie dla smaczków nawiązujących do oryginalnych opowiadań (np miejsca w którym Janine kupuje domek z ulami do usunięcia).
Więc “Veyron wśród seriali” to jest tylko dlatego, że tak jak Veyrona z kaprysu i chęci posiadania w portfolio czegoś bardzo ekstra zrobił Volkswagen i sprzedaje go pod kupioną w tym celu marką Bugatti, tak Sherlocka zrobił Moffat. Tyle jeśli idzie o porównania.
A przy okazji – Benedict nazywa się CumbertbatCH.
Ewok
Dzięki za rzeczowe uwagi :-). Pozostanę przy swoim zachwycie. VW też zresztą lubię