Pijak w Małym księciu pił, żeby zapomnieć o wstydzie. Wstydził się tego, że pije. W filmie Wojciecha Smarzowskiego (upieram się, by, wbrew obowiązującym trendom, nie tytułować go Wojtkiem) wstyd jest wszechobecny. Na oddziale deliryków nie ma ani jednego alkoholika. No, może od czasu do czasu lampka dobrego wina do obiadu, ewentualnie okazjonalne małe piwo, no czasem, ale to już naprawdę prawie nigdy, zdarza się wypić o jeden za dużo Komu? No ogólnie człowiekowi. Ludziom. Społeczeństwu. Ale z pewnością nie mi. Główny bohater Jerzy, alter ego autora, zarabia na oddziale, pisząc delirykom zwierzenia, wymyślając im historię życia i powody do picia, jakiekolwiek, byle mijały się z prawdą.
„Tak mi przyszło do głowy, żeby nie pić” – zwierza się główny bohater lekarzowi, który kolejny raz postawił go na nogi.
„A jak długo? – pyta rzeczowo lekarz – Miesiąc? Dwa? Pół roku?”
No i tu się robi kłopot, bo po przekroczeniu punktu bezpiecznego powrotu, nie ma zbyt wielkiego wyboru. Można albo nie pić wcale, do końca życia, albo skrócić sobie tę drogę, zapijając się prędzej czy później na śmierć. Powrót do picia okazjonalnego nie jest, zdaniem, terapeutów, a za nimi reżysera, możliwy.
Zwiastun filmu trochę wprowadza w błąd. Sugeruje, że będzie to gorzka co prawda, ale jednak w pewnym sensie jajcarska opowieść o piciu. Ostatecznie kto odważy się uderzyć centralnie w bujną słowiańską naturę, zakwestionować podstawy naszej ułańskiej fantazji, pospolite ruszenie w obozie pod Żwańcem, Poniatowskiego w Elsterze, utopione w wódzie zrywy narodowowyzwoleńcze w Weselu i Panu Tadeuszu, mit najweselszego baraku w obozie wschodnim, całą Młodą Polskę, Kmicica strzelającego do portretów antenatów i debeściaków, lądujących na drzwiach od stodoły?
No więc Smarzowski się odważył. Wali na odlew i nie bierze jeńców.
Krótkie zajawki w trailerze okazują się być rozwinięte w całkiem niewesołą opowieść. Początkowo wszystko wygląda cacy: niepijący alkoholik, poczytny pisarz spotyka miłość swojego życia. Oczywiście jest to kobieta, która mogłaby być jego córką, w końcu film oparty jest na prozie Jerzego Pilcha, a dla niego kobiecość kończy się zasadniczo w okolicach 30-tki. Dziewczyna–w–żółtej–sukience, znana z powieści od tym samym tytułem co film, jest bardziej fantomem niż człowiekiem. Jako kobieta należy do jakiegoś egzotycznego gatunku, wymykającego się racjonalnemu pojmowaniu, ale na wszelki wypadek lepiej założyć, że jeśli się ją wrzuci do rzeki z kamieniem młyńskim u szyi, to wypłynie, i prawie na pewno ma w komórce bezpośredni telefon do szatana. Jeśli da się zauważyć, że jestem cięta na kobiecość w ujęciu egzotycznym, to wrażenie jest słuszne. Z traktowania kobiet jak kosmitów nigdy nie wynikło nic dobrego. No ale w filmie Smarzowskiego akurat to tak bardzo nie przeszkadza, bo dziewczyna w żółtej sukience pojawia się w charakterze nawiasu fabularnego i nie miesza za bardzo w akcji.
Po cacy-początku zaczyna być wyczuwalne grząskie dno. Z każdym krokiem zapadamy się coraz bardziej i ani się obejrzymy, toniemy w bagnie rzygów, gówna i nieprzerwanego ciągu urojeń. Kto chce, może spróbować ułożyć sobie tę opowieść linearnie, kierując się blizną na nosie Roberta Więckiewicza. Ale w sumie po co?
Z sugestywnych scen wypływa wniosek, że upojenie alkoholowe może być fajne, pod warunkiem, że się w nim aktualnie przebywa. Z boku wygląda to nieco mniej kolorowo. Groteskowa walka z własnym, odmawiającym posłuszeństwa ciałem, najprostsze czynności, urastające do rangi życiowego wyzwania, np. przemieszczanie się z miejsca na miejsce w wywalczonej w toku ewolucji pozycji wyprostowanej lub umiejętność leżenia na wznak bez dławienia się własnymi wymiocinami.
W naszym kraju tolerancja dla alkoholików jest naprawdę spora. Pijacy budzą raczej pobłażliwość niż sprzeciw. Sala kinowa, a było prawie pełno, bardzo chciała się z tego śmiać. Ale w miarę kolejnych scen, szło coraz oporniej. Alkoholowe ciągi bohaterów, zamkniętych na oddziale dla deliryków układają się w jedną historię. Opowieść, którą zaczyna Jerzy, kontynuuje ksiądz, a kończy farmaceutka. Wszystkie opowieści zlewają się w jedno życie, a gruncie rzeczy nikt nie pamięta, która z tych rzeczy jemu się przytrafiła, no bo jak w tym stanie zapamiętać, no jak? No więc może się nie przytrafiła. Ale mogła. Ale komuś innemu. Bo ja to tylko okazjonalnie kieliszek dobrego wina do obiadu. Jak się tu znalazłem/am? A ja wiem? I da capo – wypis, taksówka, knajpa pod Mocnym Aniołem, setka na rozluźnienie i jakoś idzie. Karetka, odwyk, obietnica poprawy, kroplówki, witaminy, wypis, taksówka, Mocny Anioł.
Książka Jerzego Pilcha, cokolwiek bym osobiście nie sądziła o autorze w aspekcie jego nieukrywanego i szczerego na wskroś seksizmu, jest popisem erudycji. Fraza Pilcha we współczesnym świecie, kontestującym potrzebę istnienia zdań wielokrotnie złożonych, jest wyjątkiem. „Mój złakniony wyższości, a może nawet nieśmiertelności, język, rządzi mną” – pisze Pilch w Pod Mocnym Aniołem. Jak przyznał Smarzowski w wywiadzie dla Polityki, Pilch nie chciał współpracować przy powstawaniu scenariusza. Jest zbyt przywiązany do każdego zdania, co nietrudno zrozumieć. Ekranizacja jest jakąś formą kastracji. Coś za coś. Albo sugestywny język, albo sugestywne obrazy. Nie da się zrobić dobrego przegadanego filmu. Jeśli chcesz doświadczyć słowa, weź książkę, a nie pchaj się do kina. I odwrotnie.
Może to i lepiej. Przez to, że Smarzowski oszczędnie korzysta ze zdań, napisanych przez Pilcha, oba twory uzupełniają się, a nie wypierają. Pod tym względem zrobił bardzo taktowny film.
Jeśli zaś chodzi o skutki, to już jakieś są. Reżyser idzie w zaparte, że cała ekipa pracowała na trzeźwo, w co doprawdy trudno uwierzyć, no ale pewnie wie, co mówi. Robert Więckiewicz poszedł o krok dalej i, jak zapewnia reżyser, od pół roku nie tyka alkoholu.
Podobno murowanym sposobem na Oscara jest zagrać nieuleczalnie chorego, zwłaszcza jeśli wiąże się to z oszpeceniem, schudnięciem 30 kilo (bądź przytyciem), wyniszczeniem organizmu i ogoleniem włosów. Pod tym względem, chociaż o Oscarze nie ma mowy, Więckiewicz trafił w dychę, chociaż tytułowanie roli Jerzego rolą jego życia jest moim zdaniem mocno krzywdzące dla aktora. Rzeczywiście gra charyzmatycznie, ale ostatecznie umiejętność tarzania się w rzygach nie jest jeszcze, na szczęście, miarą talentu. Wręcz nawet powiedziałabym, pójściem na skróty, gdyż tak sugestywny obraz do każdego przemówi i bez charyzmy. W scenach z Andrzejem Grabowskim Kiepski kradnie całe ujęcia, w czym spora zasługa charakteryzatora. Nie wiem, czy takie było zamierzenie, czy wyszło w praniu, ale Grabowski wygląda jak Woland Bułhakowa. Negocjując z podopiecznymi oddziału ich życie lub śmierć z zapicia, z tymi demonicznymi brwiami sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał wyciągnąć cyrograf do podpisu. Mało Dziędziela, szkoda. Arkadiusz Jakubik jest tak wystylizowany, że nawet nie musi grać, owszem, gra, jak zwykle świetnie, ale jakby nie to i tak obroniłby się samą fryzurą. Kinga Preis, jak zwykle klasa, no ale u niej ta perfekcja to się zaczyna robić aż nudna. I creme de la creme – trzymający się na uboczu Jacek Braciak. Po prostu słów mi zabrakło. W każdym razie życzę każdemu reżyserowi, żeby umiał wydobyć z aktorów coś takiego, co, kolejny już raz, udaje się Smarzowskiemu.