Kultura

Hobbit 2 czyli mów do mnie jeszcze

Tym razem, wbrew swoim zwyczajom, pominę przydługi wstęp i od razu przejdę do rzeczy. To będzie jak szybkie zerwanie plastra: Pustkowie Smauga to strata czasu i pieniędzy.

Po pierwszej części Hobbita przysięgałam sobie i Wam, że noga moja nie przekroczy progu sali, w której będzie wyświetlana część druga. No ale, jak Burns napisał, przemyślne plany myszy i ludzi w gruzy się walą. Zachęcona pozytywnymi recenzjami postanowiłam się przełamać. Kiedy poznałam smutną prawdę o długości filmu, bilety były już kupione i nie szło się wycofać.

Zresztą nie będę ściemniać i przyznam się od razu, co przesądziło. Sytuacja wygląda tak, że jestem pies na głosy. Mogłabym długo wymieniać, na czyje konkretnie, ale spróbuję się streszczać. Głos nie musi być aksamitny ani seksowny. Musi mieć coś w sobie.
Dla przykładu: Gary Oldman w Draculi głosem po prostu wymiata. Nie muszę oglądać, wystarczy, że słyszę. Od dzieciństwa jestem zasłuchana w głosie Władysława Hańczy. Wprawdzie brzmi lekko skrzypiąco, ale co za modulacja, jaka dykcja, i ten miękki akcent. Albo głos Janusza Gajosa, jak on cedzi słowa! Szkoda, że młodsze pokolenie aktorów z reguły tylko szczeka.

No ale palma pierwszeństwa należy się moim zdaniem, i wiem, że nie jestem w tej opinii odosobniona, Alanowi Rickmanowi. Partnerująca mu przed laty w jednej ze sztuk Emma Thompson wspominała w wywiadzie, że Rickman tak zaczarował publiczność, że wychodząc z teatru wszyscy prawdopodobnie myśleli o seksie, z czego połowa – o seksie z Rickmanem. No, trudno nie myśleć. Sama drugi raz poszłam do kina na Harry’ego Pottera, tylko po to, żeby usłyszeć, jak Rickman mówi „always”. Zastanawiam się, gdzie wtedy byli producenci podpasek i dlaczego nie zaoferowali mu całego złota Fortu Knox, żeby tak mówił. Długo marzyłam, by przerobiono go na dżipiesa, ale doszłam do wniosku, że byłyby wypadki, więc może faktycznie lepiej nie.

No ale Rickman ma już swoje lata, co mu na głos akurat nie szkodzi, ale trzeba powoli godzić się z tym, że wieczny nie będzie. I największą zaletą, a bodaj jedyną, tego bezczelnego skoku na kasę, jakim jest Pustkowie Smauga, jest moim zdaniem to, że wyłonił godnego następcę.
To, co robi Benedict Cumberbatch, podkładający głos smokowi, okazało się takim zmiękczaczem kolan, że na filmwebie pojawiły się wpisy autorstwa dyskutantów płci męskiej, wyraźnie zaniepokojonych własnymi reakcjami.

Sceny ze smokiem są zresztą jedynym jasnym punktem produkcji. Wielbiciele serialu BBC z pewnością poczuli ukłucie wzruszenia, no bo Holmes i Watson znów razem, nawet jeśli Sherlock obecny tylko głosem. Trochę szkoda, bo do fizjonomii Benedicta też mam sentyment, tak właśnie wyobrażam sobie Heathcliffa. Resztę filmu ciężko nawet nazwać ekranizacją. W porywach może filmem na motywach.

cumberbatch
Benedict Cumberbath

 

Cóż, jeśli ma się ambitny zamiar rozciągnięcia 313 stron powieści na 9 godzin akcji to niestety trzeba liczyć się z konsekwencjami. Większość scenariusza została więc dopisana, wiele wskazuje na to, że na kolanie. Dziur w logice nie brakuje. Krasnoludy zaangażowały włamywacza, żeby podebrał Smaugowi arcyklejnot. Tygodniami przedzierają się przez liczne niebezpieczeństwa aż do Samotnej Góry. W końcu docierają na miejsce i wpuszczają włamywacza, żeby wypełnił zadanie. Po czym dochodzą do wniosku, że jednak sobie nie poradzi i włażą wszystkie. To po chuj, że tak powiem, był im włamywacz, którego ciągali aż z Shire? Co gorsza, w chwilą ich wejścia, cwany dotąd smok momentalnie traci węch i wolę walki. Ogień, którym zionie, jakimś cudem nikomu nie robi krzywdy, bo chociaż krasnoludy zasadniczo pancerne nie są, w Górze zachowują się tak jakby były i bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu, rozrabiają w najlepsze, w temperaturze pieca hutniczego. Ostatecznie zajadły z natury smok odpuszcza krasnoludom i leci ziać ogniem gdzie indziej, pozostawiając odłogiem cenny klejnot, o który szło całe zamieszanie.

Największy kłopot Petera Jacksona polega na tym, że najlepsze już nakręcił, co gorsza tylko w 2D i jego żal z tego powodu przebija z każdej sceny. Czuć, że marzy o tym, by zrobić kolejny mroczny film o zagładzie Śródziemia, a materiału ani na lekarstwo. Hobbit jest bowiem przygodową książka dla dzieci. Na domiar złego nosi podtytuł „tam i z powrotem”. Innymi słowy: poszli i wrócili. Owszem, nie wszyscy. Ale akurat Bilbo tak. Stawianie go w sytuacjach śmiertelnego zagrożenia nie ma więc prawa nieść takiego ładunku emocjonalnego, jak powinno.
Jackson dwoi się i troi, żeby coś z tej baśni dla 10-latków wykrzesać. Ma kawalątek Saurona, ale udaje, że ma całego. Ma bohaterów, którzy ujdą z życiem, ale udaje, że to wcale nie jest takie pewne. Ma zagrożenie oddalone o 60 lat, ale zachowuje się jakby zagłada miała nastąpić najdalej pojutrze. I korzysta z rozmachem z postępów, jakie się dokonały w kinematografii przez te 12 lat od Drużyny Pierścienia, w związku z czym Legolas walczy znacznie lepiej niż 60 lat później, a widz w głowę zachodzi, czemu nie wykosił armii Saurona w Helmowym Jarze całkiem samopas, skoro tak dobrze mu szło.

Technologia 3D uczyniła w światowej kinematografii spustoszenie przypominające to, co stało się z filmem polskim po zdjęciu cenzury. Można już w zasadzie wszystko. Tylko po co?

W rezultacie powstaje nawet nie efektowna, co efekciarska wydmuszka, z której po ściśnięciu zostaje ociekający seksem głos Benedicta i to by było na tyle. Przyznam, że osobiście tęsknię za klasycznymi filmami fantasy w rodzaju Willow, Legendy czy Zaklętej w sokoła, które musiały bronić się fabułą, pomysłem, aktorstwem, dialogami. Zresztą to samo dzieje się w kategorii science – fiction. Ciężko nawet porównywać Nową nadzieję z dajmy na to Mrocznym widmem.  Brakuje dawnej magii.

No ale to jeszcze nic, najgorsze zostawiłam na koniec. Kolejny Avatar już został zaplanowany na 3 części, od 2016 do 2018 roku. Niektóre pontyfikaty papieskie krócej trwały.

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *