„Włochy mają kształt ogromnego buta” – tak Roman Pisarski rozpoczyna opowieść O psie, który jeździł koleją. Jeśli miałabym zacząć równie poetycko, musiałabym napisać, że Gambia przypomina jelito. Nie jest to broń Boże wartościujące, po prostu tak wygląda.
Oficjalna nazwa kraju brzmi Republic of the Gambia, w skrócie The Gambia i taki napis widnieje na bramie lotniska w Banjul. Jeśli ktoś akurat uczęszcza na kurs angielskiego to jest okazja, by zagiąć lektora realnie istniejącym wyjątkiem od reguł gramatycznych rządzących nazwami krajów. Nie wiem tego na pewno, jednak mam poważne podejrzenia, że „the” w nazwie kraju ma odróżnić ją od rzeki Gambia, żeby było wiadomo, o co dokładnie chodzi.
Pierwszy bezpośredni samolot z Polakami wylądował w Banjul na początku listopada, jest więc to dla nas, przynajmniej jeśli chodzi o turystów korzystających z usług biur podróży, brand nju kierunek. Osłupiałych pasażerów dziewiczego lotu na płycie lotniska, o jedenastej w nocy, powitała gambijska ministra turystyki w towarzystwie urzędników, orkiestry oraz zespołu w strojach ludowych.
Od tamtej pory sporo się wydarzyło. Na sklepowych półkach pojawiły się egzotyczne produkty:
a pracownicy kurortów nadmorskich opanowali „dzień dobry”, „jak się masz?” i zaczęli pilnie śledzić informacje dotyczące naszego kraju. Pierwszego dnia pobytu napotkany na plaży Aleks, właściciel pobliskiego baru z owocami morza, kompletnie zaskoczył nas gratulacjami, że jednak dotarliśmy, bo w Al Jazeerze mówili, że w Polsce szaleje huragan. Od razu też wymienił nazwisko najsłynniejszego w Gambii Polaka, którym jest aktualnie Robert Lewandowski. No i teraz niech Państwo z łaski swojej, bez zaglądania do wikipedii, spróbują wymienić jednego żyjącego współcześnie, znanego Wam Gambijczyka. Z dowolnej dziedziny, proszsz… Albo przywitać się w języku Mandinka.
Cóż, może jednak nie jesteśmy tak oblatani, jak lubimy o sobie myśleć.
Roberta Lewandowskiego znają w Gambii wszyscy. Obsługa recepcji hotelowej nabrała nawet podejrzeń, że jestem z nim spokrewniona, i z Łukaszem Podolskim, bo nazywamy się całkiem tak samo. To działa w obie strony. Wnioskując z szyldów na sklepach i warsztatach, doszłam do wniosku, że połowa mieszkańców pasa nadmorskiego ma na nazwisko Kinteh, czyli tak jak bohater Korzeni, a druga połowa – Ceseey. Tak nazywał się Pa. I prawdopodobnie kilka setek jego sąsiadów. Nie wiem, jak sprawa wygląda z resztą kraju.
Stolicą The Gambii jest Banjul, co początkowo wzbudziło mój niepokój, bo kiedy lata temu uczyłam się na pamięć podziału politycznego świata, w charakterze stolicy przyswoiłam Georgetown. Na szczęście z analizy map, dostępnych w muzeum, wyszło mi, że wtedy tak faktycznie było. Ale to jeszcze pół biedy, bo w międzyczasie zginęła mi cała Górna Wolta i tym się naprawdę zaniepokoiłam, bo stolica stolicą, ale zgubić cały kraj to już jest kłopot. Okazało się, że szczęśliwie przetrwała, jako Burkina Faso.
Na tym nie koniec nieporozumień. Przewodnicy wycieczek i polscy rezydenci upierają się tytułować Gambię najmniejszym państwem afrykańskim, co nie do końca jest prawdą. Mniejsze są np. Komory i Seszele, no ale załóżmy, że chodzi o sam kontynent.
Rezydentka Rainbowtours już w busie do hotelu uprzedzała, że prawdopodobnie większość napotkanych Gambijczyków będzie chciała zamienić z nami parę słów. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Jeśli ktoś nie jest fanem smoltoków to ma dwa wyjścia: szybko przestawić się na entuzjazm albo nie jechać do Gambii. Gambijczycy są uprzejmi i gościnni w stopniu, który przeciętnemu mrukliwemu Polakowi może wydać się przesadny. Zdają się wychodzić z założenia, że człowiek pozostawiony sam sobie, musi być smutny. A przecież nie po to przyjechał na urlop, żeby mu było smutno. Więc trzeba go koniecznie rozweselić, najlepiej dotrzymując mu towarzystwa i zabawiając rozmową. Szanse na samotny spacer po plaży są zasadniczo zerowe. Nie ma także mowy o indywidualnym joggingu. O poranku hotelowa plaża usiana jest biegającymi parami, składającymi się z turysty i tubylca, co bywa ciut krępujące. Dla Gambijczyka bowiem nasz jogging jest takim niewiele szybszym spacerkiem i bez najmniejszego wysiłku utrzymuje tempo, bez kropli potu, nie przerywając mówienia, podczas gdy turysta właśnie wypluwa sobie płuca. To może rodzić frustracje.
Mimo jednak że mieszkańcy Gambii są in corpore do rany przyłóż, pozostaje jedna kwestia, która wymaga dookreślenia. Chodzi o zdjęcia.
Pracownicy hoteli oraz obiektów usługowych wokół nich liczą się z tym, że mogą znaleźć się na naszych wakacyjnych fotografiach. Podobnie mieszkańcy miejscowości, które dogadały się z tour operatorem na przyjmowanie wycieczek też mają to niejako wliczone w ryzyko zawodowe. Jeśli planujemy zwiedzić cokolwiek, od razu trzeba zakładać, że dokądkolwiek byśmy nie pojechali, zaraz pojawi się wokół nas grupka ochotniczych przewodników, którzy chętnie oprowadzą nas po wędzarni ryb, sklepie, restauracji, muzeum czy parku. Przyjęte jest, że ich także można fotografować lub fotografować się z nimi. Przed odejściem z reguły jesteśmy proszeni o datki. Jednak nigdy nie są to napiwki za oprowadzenie, tylko darowizna na budowę, remont, renowację czy jakieś ulepszenie obiektu, który właśnie obejrzeliśmy. Zostajemy dokładnie poinformowani, jakie prace, w jakim terminie i w jakiej cenie są przewidziane, albo, jeśli mamy do czynienia z żywym inwentarzem, ile dany krokodyl zeżre na dobę, po czym pojawia się zeszyt buchalteryjny. Sprawa jest traktowana bardzo poważnie, więc wypada, bez żadnych tam chichów, wpisać do niego nasze personalia, narodowość oraz kwotę darowizny, po czym odbyć obowiązkową pogawędkę na temat aktualnej pogody w Polsce oraz Roberta Lewandowskiego.
Jeśli zaś chodzi o osoby, że tak powiem, spoza show-biznesu, miejscowy savoir- vivre nakazuje zapytać o zgodę na wykonanie zdjęcia. Szczególna wrażliwość zalecana jest w przypadku kobiet, chociaż kusi jak nie wiem, co, bo są przepięknie poubierane, aż oczy rwie. Większość mieszkańców Gambii to muzułmanie i kobiety raczej trzymają się na uboczu, z dala od błysku fleszy, więc zdjęcie bez zgody może być odebrane jako naruszenie prywatności i w ogóle grubszy afront. Ale można negocjować. Np. uzyskać zgodę na sfotografowanie samego straganu, klatki z kogutami lub suszonych ryb, ale właścicielki ryb już nie. Kompromis zwykle wygląda tak:
I w ogóle zachowujmy się przyzwoicie, w końcu reprezentujemy nie tylko naród, ale w w ogóle naszą część Europy.
Gambia jest jedynym, jak dotąd, znanym mi krajem, w którym nie mylą nas z Rosjanami. Jesteśmy pierwszymi Słowianami na gambijskiej tej ziemi i być może to małostkowe, ale – przyznam – refleksja, że gdy Rosjanie tam zjadą, będą myleni z nami, jest dla mnie źródłem sporej satysfakcji.
Czy zjadą, to odrębna kwestia.
Przygotowania do urlopu w Gambii mogą bowiem odrobinę zniechęcić. Oficjalnych dokumentów nie potrzeba żadnych z wyjątkiem paszportu. Polscy turyści nie potrzebują już wiz. Teoretycznie jedynym wymaganym szczepieniem jest żółta febra. Bez żółtej książeczki lepiej do Gambii nie wyruszać. Sprawdzane są wyrywkowo, np. nasz samolot w ogóle nie był kontrolowany pod tym kątem. Jednak jeśli akurat trafimy na szczególarza, a książeczki nie mamy, mogą być kłopoty. Możemy zostać odesłani do domu od razu tym samym samolotem, lub bezpośrednio z lotniska dostarczeni do szpitala w celu zaszczepienia na miejscu, na nasz koszt. Polska medycyna podróży zaleca także szczepienia przeciwko durowi brzusznemu, szczepionkę skojarzoną błonica – płonica – tężec oraz przeciwko żółtaczce A i B, no ale to, powiedzmy, większość ma już odfajkowane. Lekko licząc parę stówek trzeba puścić. Do tego dochodzi profilaktyka przeciwmalaryczna czyli tabletki Malarone.
Z komarami bywa różnie. Osobiście mogę wypowiadać się tylko w imieniu grudnia oraz okolic miejscowości Senegambia. Komara nie widziałam ani jednego. Ale turyści, zakwaterowani dokładnie w tym samym terminie w Banjul, u ujścia rzeki Gambia, narzekali, że tną. Jeśli ktoś chce się pobawić w rosyjską ruletkę – jego prawo. Ja tam karnie Malarone łykam, nadal, bo profilaktyka trwa do tygodnia po powrocie.
Cdn…
2 komentarze
Theli
Proszę bardzo http://pl.wikipedia.org/wiki/Kebba_Ceesay
Theli
Wikipedia tylko po to, żeby wyjaśnić kim jest Ceesay 🙂