W opisie katalogowym, dotyczącym naszego hotelu w Gambii, znaleźliśmy informację „bary i restauracje w odległości spaceru”. No i tak rzeczywiście jest. Tylko niekoniecznie na pierwszy rzut oka. Wzdłuż plaży rozciągają się takie obiekty:
A tak wygląda zwyczajowy dostawczak:
Nie od razu pojęliśmy, na co właściwie patrzymy. Na szczęście był z nami Aleks, który dokładnie wytłumaczył, na czym polega plażowy wyszynk. Otóż idzie się do wybranego baru koło południa, składa się zamówienie, zostawia zaliczkę i o umówionej porze należy zgłosić się na obiadokolację.
Troszku cofnęliśmy się przed tą myślą, gdyż wydawała nam się nieco zbyt odważna, chociaż z niejednego pieca chleb jedliśmy.
Wydawało się więc, że jedyną możliwością zorganizowania w miarę bezpiecznego obiadu pozostaje Senegambia. W rzeczy samej ten pseudomiastowy kurort oferuje liczne możliwości. Co do walorów smakowych – sprawa pozostaje dyskusyjna. Wszystko smakuje podobnie, za sprawą obficie dodawanej do każdego dania trawy cytrynowej, która, obok fistaszków, jest specjalnością Gambii. Po drugiej kolacji u Afrykańskiej Królowej zaczęłam obliczać (nie bez cienia nadziei) o ile chudsza wrócę.
Z opinii Polaków spotkanych podczas jednej z wycieczek wynika, że popełniliśmy błąd, bo od razu trzeba było iść do Dzikiej Małpy. No ale ostatecznie nie poszliśmy, bo zniechęceni ofertą restauracji z deptaka, postanowiliśmy uruchomić plan B.
Większość hoteli na wybrzeżu oferuje wybór pomiędzy opcją bed&breakfast a all inclusive. Moja rada – nie wybierajcie tej drugiej. No chyba, że ktoś jest fanem hotelowego jedzenia, musi jeść 5 posiłków dziennie lub, tak jak jeden z polskich muzyków, płucze zęby whisky.
Jeśli wybierzecie all inclusive, nie będziecie mieli motywacji, by zaryzykować z którąś z plażowych knajp, a to byłby duży błąd.
Po dwóch wieczorach w Senegambii postanowiliśmy przeprowadzić poważną rozmowę z Alim. Alego poznałam podczas porannego biegania i początkowo solidnie znielubiłam. Zabawa w Rydwany ognia z kimś, kto sprawia wrażenie, że mógłby spokojnie przebiec się do Banjul i z powrotem bez cienia zadyszki, opowiadając po drodze całe swoje życie, jest wątpliwą przyjemnością. Powoduje, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad sobą i nie są to miłe refleksje.
No ale biznes jest biznes i kiedy w grę wchodzi żołądek, nie ma czasu rozpamiętywać wzajemnych żalów i pretensji. Odwinęliśmy więc trochę kasy z gumki i poszliśmy zamówić kolację.
Przy okazji – jeśli ktoś chciałby nosić przy sobie grubszą sumę miejscowej waluty, to powinien zainwestować w większe kieszenie, a najlepiej podręczny neseserek. Równowartość 100 euro wygląda bowiem tak, że w końcu zrozumiałam powiedzenie, że człowiek jest wyższy, kiedy stanie na portfelu:
Od słowa do słowa ustaliliśmy z Alim i Salomonem, że spożyjemy rybę oraz homara. Produkty są kupowane w pobliskiej wiosce rybackiej ze świeżego połowu, a ponieważ już zdążyliśmy zorientować się w ofercie, nie miałam najmniejszych zastrzeżeń.
Rzadko gdzie spotyka się tak okazałe homary, w dodatku po naprawdę okazyjnej cenie. No dobszsz, w sprawie cen… Każda suma, którą usłyszy się w Gambii, za wyjątkiem sklepów, sprzedających ometkowane towary, jest z reguły zawyżona o jedną trzecią, w porywach dwukrotnie. Jeśli więc homar kosztuje 600 dalasi to znaczy, że faktycznie kosztuje 400. I tu jest kruczek. 1 euro to 56 dalasi (kurs jest zmienny z powodu inflacji, podaję stan na grudzień 2013). Na homarze przepłacamy więc niecałe 4 euro. Oczywiście można kruszyć heroicznie kopie o te 16 złotych, pytanie tylko, po co?
Jest jeszcze inna kwestia, o której napomknę, póki pamiętam: zasadniczo nieznane jest w Gambii pojęcie napiwków. Trzeba być przygotowanym na to, że jeśli zostawimy kelnerowi sumę większą niż widnieje na rachunku, będzie nas ścigał do samego pokoju i nie odpuści, póki nie ustali z całą pewnością, że nie zaszła pomyłka. To też jest stan na koniec 2013 roku, ciężko przewidzieć, jak sprawy się dalej rozwiną.
Ali, Salomon i ja przed wejściem do restauracji
Kiedy zameldowaliśmy się w lokalu o ustalonej porze, okazało się, że nasze jedzenie będzie gotowe ino mig. Obowiązuje afrykańska miara czasu, więc “ino mig” należy liczyć jako od 40 minut do półtorej godzinki. Mieliśmy więc sporo czasu, by pić piwo i podziwiać widoki
Kiedy wreszcie podano nam jedzenie, rzuciliśmy się na nie jak wygłodniali wędrowcy. Zwykły posiłek plażowy składa się z zamówionego homara, krewetek typu gambas lub ryby, pieczonych w aluminiowej folii na ogniu, w towarzystwie cebuli, pomidorów, marchewki i przypraw, podanych z oddzielnym talerzem, na których znajduje się ryż krótkoziarnisty, który smakuje jak nasza kasza na ten przykład perłowa, zesmażony z marchwią, cebulą, pomidorami i słodkimi ziemniakami. Jest to pieruńsko dobre, nawet jeśli nie wygląda.
Najeść się tym można na trzy dni. Ale to nie koniec atrakcji. Obsługa plażowych barów nie poprzestaje na strawie cielesnej. Nie ma mowy, by kolacja skończyła się z chwilą wylizania talerza. Impreza dopiero się rozkręca.
No i nasze party rozkręciło się w sposób, którego raczej nie zakładałam, wybierając się na obiadokolację. Dojechało paru chłopaków z miasta no i się zaczęło, cytując klasyka “siedzą, piją, lulki palą”
Po czym stało się jasne, czemu cały nasz hotel opala się w tiszertach: