Murakamiego przepraszać nie będę, sam podpierdolił tytuł Carverowi. Tyle w kwestii zagajenia, teraz flaki.
Otóż wiadomym mi jest, że istnieją osoby, które nie boją się latać, do samolotu wsiadają z radością w sercu i uśmiechem na twarzy, a niektórzy nawet twierdzą, że ich to relaksuje. Znam takie osoby, ale nie wierzę. Tu musi być jakiś grubszy szwindel. Nijak nie potrafię sobie wyobrazić, by perspektywa bycia zapakowanym do metalowej puszki wraz z tłumem innych ludzi, zawieszonej gdzieś w przestworzach, której, co dla mnie ma znaczenie podstawowe, nie da się opuścić w dowolnym momencie, może być uważane za frajdę, albo przynajmniej specjalnie nie przeszkadzać.
Burzę się, gdy strach przed lataniem nazywany jest nieracjonalnym lękiem. Nie wiem, co nieracjonalnego może być w niechęci do przebywania w ciasnym pomieszczeniu z paroma setkami osób, którym nie można powiedzieć: no to ja już dziękuję państwu, dalej radźcie sobie beze mnie. Szczerze mówiąc nie potrafię doszukać się racjonalności w braku tych obaw.
Mawiają, że skoro się powiedziało A to trzeba powiedzieć też B. No i niby z jakiej racji? A jeśli A w zupełności nam odpowiada i w ogóle nie chcemy przechodzić przez B , tylko od razu skoczyć do C? Bywa, że A i C są znacznie fajniejsze niż perspektywiczne B, bo B jest w ogóle do dupy i nikt tego B nie chce, a tu mądrość ludowa ciurkiem nas w to B wrabia. Ja Wam mówię, z tymi literkami to jest niezły przekręt, jak się tak dobrze zastanowić.
Póki co, przeskok z A do C możliwy jest jedynie w filmach science fiction. Jest kilka fajnych rozwiązań, chociaż na pierwszy rzut oka mogą wydawać się ryzykowne. Na przykład teleportacja. Implikuje wprawdzie parę niedogodności np. taką, że rozłożenie człowieka na atomy w jednym miejscu i odtworzenie go na nowo w innym, nie musi działać na identycznej zasadzie jak składanie części samochodu w warsztacie. Poza tym zawsze pozostaje problem muchy. Jedna wpadka z owadem i by się narobiło: demonstracje uliczne pod hasłem „stop teleportacji”, ruchy fundamentalistyczne pod szyldem Matkiboskiej na osiołku ” Ona mogła, możesz i ty”, oraz akcja ratowania maluchów. No jakbym przy tym była.
Drugą niezłą, moim zdaniem, opcją jest obowiązkowe usypianie pasażerów tuż po wejściu na pokład. Oczywiście hibernacja na krótkich odcinkach nie ma zasadniczo sensu, mam na myśli raczej patent zastosowany w Piątym elemencie. Szybki strzał w tętnicę szyjną i człowiek odpływa na parę godzin. Ma to swoje dobre strony. Można by układać ładunek poziomo i zaoszczędzić mnóstwo miejsca. Realnie jednak nie sądzę, by ludzkość była na to gotowa. Zaraz się zaczną alergie, protesty, zaświadczenia od lekarzy, pani z różowym sweterku obudzi się za wcześnie i zacznie rozrabiać albo ktoś nie wyłączy telefonu, a linie lotnicze nadal mają na tym punkcie schizę, chociaż Pogromcy Mitów już dawno udowodnili, że to ściema. Poza tym spodziewam się gorących protestów obsługi, bo śpiących pasażerów drastycznie trudniej będzie namówić na zakup chińskich zupek po 12 zł sztuka i zdechłych kanapek po 8.
Tak czy inaczej, wizjonerskie rozwiązania w kwestii transportu lotniczego mają, jak się wydaje, odległą raczej przyszłość.
Póki co pozostaje pogodzić się z tym, że przyjdzie nam nadal zawierzać swoje życie przewoźnikom czarterowym, którzy pod względem pomysłowości w ustawianiu foteli przebijają nawet chytrych organizatorów imprez sylwestrowych, dostawiających bez opamiętania stoliki, w końcu kto powiedział, że 200 gości nie może tańczyć na dwumetrowym parkiecie.
Osoby, korzystające z przewozów czarterowych, powinny wziąć sobie głęboko do serca sugestię Św. Mateusza odnośnie ręki lub nogi, które, o ile są powodem grzechu, utnij i odrzuć od siebie. Tak by było najlepiej. Niestety ludzie, wyjeżdżający na wakacje, upierają się zabierać ze sobą wszystkie kończyny no i się robi kłopot, bo tego nikt nie przewidział.
Jednym z głównych powodów, dla których wybraliśmy Gambię było uruchomienie przez Rainbowtours bezpośrednich przelotów czarterowych na trasie Warszawa – Banjul. Sezony tułania się po frakfurckim lotnisku i pobliskich hotelach sprawiły, że podeszliśmy do tego pomysłu z dużym entuzjazmem. Wręcz nawet chwilowo poczuliśmy się jak jakiś potentat turystyczny, Niemiec na ten przykład. No a potem podstawili tę latającą Workutę i czar trochę prysł, kiedy zawijając nogi za uszy uświadomiłam sobie, że tak mi upłynie 8 godzinek z małym hakiem.
Ale wyprzedzam, więc Państwo pozwolą, że się troszku cafnę.
W normalnych okolicznościach, nawet nie widząc jeszcze tej latającej kpiny z Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, która, przypominam, przewiduje 3 m kw. na więźnia, reisebieber zaczyna mi się dwie doby przed. Wcześniej, znajdując się we wspomnianym punkcie A, jestem cała w skowronkach. Bo tu plucha, zimno, a ja już za parę dni na plaży i w ogóle, i tak sobie świergoczę radośnie. 48 godzin przed startem włącza mi się odliczanie. Nawet nie muszę patrzeć na zegarek. Zaczyna się dygot, znaczy za równo 2 doby lecę.
Z twoim podejściem to raczej powinnaś wybierać parafialne wycieczki do Lichenia – poradziła znękana znajoma z łapanki na facebooku. To jest kolejny kłopot. Nie tylko wewnętrznie przekształcam się w rozdygotaną galaretę, bo gdybym sobie dygotała cichutko w kąciku to jeszcze pół biedy. Gorzej, że dysponuję nowoczesnymi techologiami i to już jest kanał. Zaczynam grasować po facebooku i forach dyskusyjnych, zadręczając Bogu ducha winnych ludzi, zmuszając ich, żeby mnie trzymali za rękę przez internet i dotrwali przynajmniej do momentu, gdy skuję się domową nalewką do tego stopnia, że zacznie mi być wszystko jedno. A to trochę trwa.
Tym razem swoje dołożył także Ksawery. Wieczór przed wylotem, gdy Ksawery rozpoczął już porządki na naszym balkonie, upłynął mi na nostalgicznych wspomnieniach dnia poprzedniego, kiedy jeszcze byłam młoda i głupia i martwiłam się tylko lotem.
Ostatecznie odlecieliśmy z zaledwie dwugodzinnym opóźnieniem, co i tak uważam za spory sukces.
A potem zaczęła się magia.
24 godziny później: