Dobra, bedzie tego autolansu, zajmijmy się dla odmiany problemami egzystencjalnymi, zwłaszcza, że kwestia jest paląca. I okolicznościowa, co gorsza. Idą święta. Znaczy do mnie przyszły w drugiej połowie października, wraz z mailem o alarmującym tytule: OSTATNIA SZANSA na świąteczny stół. Nie wykorzystałam szansy, więc mam stół jaki mam, czyli całkiem zwyczajny, a z przygotowaniami jestem w dupie. Mogę mieć pretensje tylko do siebie, w końcu zostałam ostrzeżona. Dotąd żyłam w błogiej wierze, że my tu w Polsce jesteśmy poniekąd kryci przez hucznie obchodzone Dziady i istnieje wszelako jakiś margines marketingowy, zastrzeżony dla producentów gadżetów nagrobnych, coby im te znicze ładnie poschodziły. Zgaduję, że coś się posypało w dżentelmens egrimencie, skoro święta atakują coraz wcześniej.
Kolejny atak przypuścili Teściowie dorocznym kombinowaniem przy prezentach. To taka rodzinna tradycja. Odkąd pamiętam, każdego listopada ktoś wyskakuje z pomysłem, żeby prezentów nie kupować wcale, względnie tylko dzieciom. Co jest już zupełnie pozbawione sensu, bo metrykalnie ostatni raz mieliśmy dziecko w zeszłym roku. Powinnam była podejść do tego ze spokojem, wynikającym z wieloletniego doświadczenia, jednak znów mi nerwy puściły. Bo, ja się pytam, co to za filozofia przejść się do drogerii i kupić świeczkę zapachową, płyn do kąpieli albo potpourri do szafy? Albo prawie bezkosztowo obdarować konfiturą własnej produkcji? Ostatecznie nikt nie oczekuje pod choinką plazmy HD czy kluczyków od mercedesa. Być może mam jakieś wypaczone podejście, jednak jestem zdania, że bardziej niż realna wartość prezentu liczy się te parę chwil, które ktoś poświęcił na jego wybór. Zastanowił się, od której strony nas zna, co by nam sprawiło przyjemność i niech to będzie w granicach 20 złotych, w końcu nie chodzi o to, żeby zastawić nerkę. Ze swoich czasów wczesnoszkolnych pamiętam grudniowe zetpety, które były w całości poświęcone produkcji ozdób i prezentów gwiazdkowych. Poduszka na igły dla Babci, rękawica kuchenna dla Dziadka, szydełkowana czapka dla Mamy, jakoś dało radę tanim kosztem sprawić przyjemność bliskim. A przynajmniej dobrze udawali, że się cieszą.
W zeszłym roku klasa Gremlina miała za zadanie przygotować rękodzielnicze prezenty w celu obdarowania się wzajemnie. Połowa faktycznie się wysiliła. Reszta poszła do Leroy Merlin. Tak jakby ktoś faktycznie mógł uwierzyć, że osoba, której zdolności plastyczne ograniczają się do portretu słonia od tyłu, nagle weny dostała i wyprodukowała słomianego renifera z naklejką Made in China.
Pewnie to starość przeze mnie przemawia, jednak będę upierać się przy tym, że te grudniowe zetpety usposabiały świątecznie znacznie bardziej niż tablety zrzucane przez Serce i Rozum, Mikołaja, delektującego się cocacolą i reklamy suplementów diety, które położone pod choinkę, każdemu odejmą 20 lat lekko licząc, a wszystko to w rytmie Last Christmasa, bo Bóg się rodzi nie jest wystarczająco skoczne i ludzie za wolno chodzą po sklepach.
Być może nastąpił jakiś przesyt, a w konsekwencji odmowa uczestnictwa w tym wielkim świątecznym bazarze i startowania w konkurencji: w zeszłym roku tablet, no to w tym musi być złoty zegarek. Ale chyba nie, bo Deloitte przewiduje, że w tym roku Polacy wydadzą na święta średnio 1126 zł, o 5 procent więcej niż rok temu. 33 procent z tego przeżremy. Nie podano, czy wydatki na Raphacholin i Xennę Extra zostały wliczone. Większość Polaków chciałaby dostać pod choinkę … gotówkę. Być może wszyscy się trochę zapętliliśmy. Wierzę jednak, że istnieje jakieś wyjście i niekoniecznie musi to być odgórne zarządzenie niedawania sobie prezentów. To, moim zdaniem, mocno naciągany eufemizm. Czemu nie powiedzieć szczerze i od serca: nie jesteście dla mnie wystarczająco ważni, żeby sobie głowę zawracać?
Ostatniej nocy śniłam się sobie ja ze starym w sytuacji raczej prywatnej, a tu nagle wchodzi Teściowa w wałkach na głowie, rozsiada się w fotelu i wykład prowadzi, że prezentów w tym roku nie będzie. Taką mam traumę!