Z nowym filmem Polańskiego kłopot jest ten sam co z Rzezią. Czyli nie jest filmem. Na pozór, wydaje się, nie wykorzystuje nawet możliwości, jakie daje sfilmowanie sztuki. Rzadko który reżyser potrafi opanować chęć sięgnięcia po pozateatralne środki wyrazu, dodania jakiś z dupy wziętych scen, paru zbędnych plenerów, na takiej zasadzie, jak, przepraszam za analogię, pies liże się po kroczu i koniec końców ze świetnego Cudu na Greenpoincie robi się gniot pt. Szczęśliwego Nowego Jorku.
Napisałam: pozornie i podtrzymuję. Polański nie wyprowadza swoich bohaterów na zewnątrz, nie dodaje żadnych efektów specjalnych, a oświetlenie, kostiumy i dekoracje zmieniane są ręcznie, tak jak się dzieje w teatrze. Więc po co w ogóle robić z tego film? Ano sfilmowanie sztuki, zwłaszcza zawężonej do interakcji między dwójką aktorów, daje możliwość wygrania ich do końca, do każdego grymasu i każdego oddechu, niuansów, które w warunkach teatralnych umykają wszystkim od piątego rzędu wzwyż. Jednocześnie Wenus w futrze, podobnie jak wcześniejsza Rzeź zachowuje pełną specyfikę oryginału. Przerysowanie, graniczące niekiedy z histerią, umowność scen i postaci, wszystko, co rozumiemy pod pojęciem teatralności.
No dobrze, więc gatunkowo, załóżmy, mamy to omówione. Ale po co, na litość boską, brać na warsztat ramotę z XIX wieku, wątpliwej zresztą konduity? Powieść Leopolda von Sacher – Masocha ciężko nazwać wybitnym dziełem literackim, w każdym razie osobiście bym się nie odważyła. A czytałam ją w czasach, gdy książki Dumasa wydawały mi się szczytem kunsztu. Wenus w futrze przeszła do historii literatury – oraz obyczajowości – ze względu na odkrywcze, na swoje czasy, nowatorskie i mocno gorszące przesłanie. Wywracała do góry nogami porządek, uświęcony wielowiekową tradycją, pismami Ojców Kościoła, który współcześni konserwatyści nadal tytułują naturalnym. W tej sytuacji XIX – wieczna bigoteria nie miała innego wyjścia jak tylko wrzucić całość do szufladki z perwersją, zamknąć i udawać, że nigdy się nie zdarzyło.
Minęły dekady i okazało się, że relacje między kobietami i mężczyznami mocno wymagają zredefiniowania. Bo jakby tu nie zaklinać rzeczywistości, to se ne vrati. Na kanwie powieści Sacher – Masocha powstała sztuka Davida Ivesa Wenus w futrze, która jesienią 2011 roku zadebiutowała na Broadwayu.
Bohaterami sztuki są autor łamane przez reżyser, łamane przez aktor oraz przybyły wprost z ulicy wyciruch, starający się o główną rolę, do której się kompletnie nie nadaje. W tej roli Emmanuelle Seigner. W sposób maksymalnie namolny i wkurzający przekonuje reżysera, by przeczytał z nią rolę, skoro już się tu pofatygowała z przedmieść z licznymi przesiadkami. Biorą skrypt powieści i wchodzą na scenę. I tu dokonuje się pierwsze przeobrażenie. Wzięty z ulicy wyciruch okazuje się być stworzony do roli Vandy, a niechętny z początku reżyser zaczyna poddawać się jej… właśnie nie urokowi, chociaż to najłatwiej byłoby napisać. Ciężko w sumie określić, czemu. Wygląda to tak, jakby bohaterka wysysała z niego energię i stawała się dzięki niej coraz mocniejsza, kosztem – nietrudno zgadnąć – czyim. Emmanuelle Seigner, która w wywiadzie sama przyznała, że potrafi nieźle zagrać pod warunkiem, że jest dobrze reżyserowana, bo tak sama z siebie to raczej nie bardzo, osiąga w tej roli wyżyny. Jest prostacka i tandetna po to, by za chwilę zmienić się w stonowaną damę, po czym wraca do swojego wyjściowego wizerunku pyskatej lafiryndy, a za moment staje się hipnotyzującą pięknością, chociaż osobiście jej urodę uważam za dyskusyjną.
Tutaj także Polański korzysta pełną gębą z magii kina, w warunkach teatralnych te metamorfozy mogłyby mu nie pójść, w każdym razie nie na taką skalę.
W międzyczasie bohaterowie coraz bardziej wychodzą ze swoich, narzuconych tekstem Sacher – Masocha ram, maski opadają, emocje rosną, a scena staje się polem bitwy. Można by to uznać znów za powtórkę z Rzezi, jednak relacje są innej natury.
Mawiają (np. senator Underwood w „House of Cards”), że we wszystkich sprawach w życiu chodzi o seks, z wyjątkiem samego seksu, w którym chodzi o dominację. Dokładnie o tym i tylko o tym jest Wenus w futrze. Czy jednak stroną dominującą jest na pewno ta, która tak się wydaje na oko?
W pewnej chwili aktorka oskarża reżysera, że jego uległość jest manipulacją, a poddając się pozornie, zyskuje nad nią władzę. To spostrzeżenie wydaje się dość życiowe. Nie wiem, jak mężczyźni, bo nigdy żadnym nie byłam, ale tak się składa, że zdarzyło mi się być kobietą i z tego punktu widzenia zaryzykuję hipotezę, że kobiety rzadko zakochują się w mężczyznach. Zakochują się w swoim obrazie w ich oczach. Jest to więc miłość raczej narcystyczna, przynajmniej z początku. Zakochanie to może zbyt poważne słowo, chodzi o samo zarzewie, o tę iskrę, może być pożądanie, może być zauroczenie, nie będę rwać szat o terminologię. Chodzi o to, że jeśli się trafi ktoś, kto odpowiednio długo będzie na nas patrzył jak Reksio na kość to nie ma siły, prędzej czy później każdą to ruszy. Ostatnio premierowa wyznała w książce, że uległa tej metodzie, czyli to nie tylko moje zdanie. Potem oczywiście, jak już się na ten swój cudowny obrazek nabierzemy i jest wstępnie pozamiatane, ani się obejrzymy jak jesteśmy wpędzone w dzieci i gary, urobione po pachy, a stary nie może się nadziwić, co się stało z tą beztroską, roześmianą dziewczyną, w której się przed laty zakochał. Role się odwracają, strona uległa i poddająca się bez reszty, subtelnie zmienia komunikat ze „zrób ze mną wszystko” na „zrób dla mnie wszystko”. Samo życie.
W filmie Polańskiego ta ewentualna przemiana jest zasygnalizowana przeplataniem dialogów wziętych z oryginalnego tekstu ze współczesnymi spostrzeżeniami bohaterów. Mają w końcu świadomość, że świat trochę się ruszył przez te minione 150 lat i relacje między płciami też się ciut zmieniły. Osoby wrażliwe na tym punkcie, niektórych co bardziej feminizujących uwag bohaterki mogą nie przyjąć ciepło. Z tego punktu widzenia Wenus w futrze nie wydaje się być wymarzoną rozrywką na długie jesienne wieczory dla zwolenników „naturalnego porządku”. Kolokwialnie mówiąc, trzeba mieć jaja, żeby przyjąć to na klatę.
Jedynym słabym punktem wydaje mi się Mathieu Amalric, który został obsadzony po warunkach czyli z racji fizycznego podobieństwa do Polańskiego. Jego rola jest wprawdzie niewdzięczna, jednak i tak uważam, że mógł więcej z niej wycisnąć. W obecnej sytuacji ciężko zrozumieć, czemu Seigner marnuje na niego czas.
W bonusie klimatyczna ścieżka dźwiękowa Alexandre Desplata, do złudzenia przypominająca kompozycje Erica Satie
Francja, Polska 2013 (La Venus a la fourrure). Reż. Roman Polański. Aktorzy: Mathieu Amalric, Emmanuelle Seigner