Coraz ciężej ignorować fakt, że za oknem robi się część druga Dziadów, czyli ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Reagować można różnie. Uciekać w książkę, film, zrobić zakwas na chleb, pomarzyć lub powspominać. Ostatecznie zdecydowałam się na kombinację dwóch ostatnich opcji, czyli powspominać i pomarzyć, że jeszcze kiedyś się zdarzy. Padło na Malediwy, drogą skojarzeń, bo jakoś ostatnio przewinęły się w rozmowie.
Malediwy to takie miejsce, gdzie robi się zasadniczo nic. Najczęściej siedzi się w wodzie, no bo w takiej wodzie to wstyd nie posiedzieć. Z butlą, maską i rurką lub bez, w każdej konfiguracji jest fajnie. Poza tym można jeść. Spacerować w kółko po wyspie, ale raczej trudno się przy tym nachodzić, bo wyspy obszarem nie powalają. No i przede wszystkim gapić się przed siebie, bo jest na co.
Zdjęcia w folderach biur podróży zwykle pokazują Malediwy jako miejsce, gdzie woda łączy się z wodą. Z perspektywy basenu wygląda to tak, jakby woda chlorowana przechodziła płynnie w morską, a leżaki unoszą się na niej:
Można odnieść wrażenie, że weszło się do jakiegoś obrazu, ale takiego, w którym chce się zostać czyli raczej nic w stylu Hieronima Boscha. Osobiście mam mieszane uczucia wobec miejsc, w których robi się nic. No bo jak długo można to robić? Pod koniec tygodniowego pobytu doszłam do wniosku, że dłużej niż mi się wydawało. Tak się bowiem składa, że człowiek przyzwyczaja się do pięknych widoków i trudno się nimi nudzi. Zwłaszcza, gdy są zgoła inne niż to, co widać aktualnie za oknem.
Jeden komentarz
m e
Ale to jednak nie Białowieża…