Kultura,  Miejsca

Usta milczą, dusza śpiewa

Można się zżymać, można kontestować, można udawać, że jest inaczej, ale niewygodna prawda jest taka, że ludzi zawsze ciągnie do tandety. Jak się tak dobrze zastanowić to tzw. kultura wysoka w gruncie rzeczy jest niszą. Coraz więcej ludzi chodzi do teatru, super. Tylko, że większość na farsy. Kupujemy książki, ambitnie. Z tym, że połowa z nich to autobiografia Danuty W, a reszta – „50 twarzy Gray’a”. Interesujemy się muzyką poważną. Ale po co męczyć się  3 akty, żeby przez 4 minuty posłuchać znanego utworu, skoro na płycie są dostępne składanki typu the best of? Zwłaszcza, że w bonusie dają jeszcze walca z Traviaty, chwytliwą Habanerę z Carmen i O sole mio. Kluczem jest takie dobranie utworów, by na płycie znalazły się najbardziej ograne, pompatyczne lub łzawe szlagiery, bo inaczej nikt tego nie kupi.

Na tym opiera się choćby sukces „trzech tenorów”, Andrei Boccellego i Sary  Brightman. Grunt to wyczucie koniunktury, zresztą to nic nowego, produkcja przebojów pod publikę znana jest od zawsze i niejeden geniusz ratował się nią przed nędzą, odwlekając wizję śmierci w przytułku.

Pociąg do tandetnych utworów, poruszających do głębi ciało i duszę towarzyszy ludzkości od dawna, tylko przybiera różne oblicza. Pół roku temu było to oblicze zespołu Weekend. 150 lat temu – operetka.

Osobiście jestem zaprzedana operetce całkowicie i bez reszty. Od pierwszej Księżniczki Czardasza, obejrzanej jakoś na początku podstawówki. Nie łykam wszystkiego jak leci. Aria, którą zacytowałam w tytule, akurat nie należy do moich ulubionych, gdyż nie jestem fanką Lehara, moje serce należy do Kalmana. Księżniczki Czardasza i Hrabiny Maricy mogę słuchać w kółko i kiedyś rzeczywiście tak było. Swego czasu w warszawskiej operetce bywałam średnio co tydzień.

Niestety te piękne czasy to już historia. Operetka przekwalifikowała się na Teatr Roma, zaczęła wystawiać musicale i tylko jakiś kompletny dyletant mógłby stwierdzić, że to prawie to samo.

Więc kiedy będąc w Nałęczowie ujrzałam afisz informujący, że w Pałacu Małachowskich odbędzie się koncert „Zaczarowany świat operetki” z udziałem artystów z Lublina, w te pędy pognałam kupić bilet. Jak człowiek jest na głodzie to nie ma co wybrzydzać, bierze się, co leci.
I dobrze, że kupiłam zawczasu, gdyż jak się okazało, sala pękała w szwach. Spora grupa została odesłana sprzed drzwi, bo zabrakło biletów.

operetka1

Wrażenia niezapomniane! Wszystko, do czego tak bardzo tęskniłam, w lekko obdrapanej sali balowej  Pałacu objawiło się w całej swojej pierzastej krasie. Pióra – wszechobecne. Atłasy, fraki, falbany, treny, artyści, cóż, starali się jak mogli. Kilka lat temu byłam na podobnym koncercie na Zamku Królewskim w Warszawie. Rzadka okazja, by zobaczyć, a zwłaszcza usłyszeć, wszystkich topowych śpiewaków na jednej scenie. Więc się trochę rozbestwiłam.

Nie wszystko do końca się udało. Moją ulubioną arię z Hrabiny Maricy „Ach jedź do Varasdin” znam z wykonania Grażyny Brodzińskiej i Jerzego Jeszke, a to jest wyjątkowo wymagający utwór, bo nie dość, że tekst jest słowotokiem, nawiasem mówiąc pod względem literackim nie odstającym zbytnio od „Ona tańczy dla mnie”, to jeszcze artyści muszą śpiewać i tańczyć jednocześnie. Przeważnie wychodzi bełkot i tak też było w Nałęczowie. Duet Edwina i Sylwii z Czardaszki wypadł lepiej, ale przy Baronie Cygańskim znów się trochę posypało. Najbardziej znane w Polsce wykonanie arii Sandora należy do Bogusława Morki i bym powiedziała, że trudno cokolwiek tu dodać, gdybym nie słyszała Wiesława Ochmana. Śpiewacy operowi rzadko wykonują numery operetkowe, ale akurat na wspomnianym koncercie na Zamku tak się zdarzyło, wszyscy się zdziwili.

W drugiej części występu publiczności już całkiem puściły nerwy i refren arii z Wesołej Wdówki został odśpiewany chóralnie, a potem zaczęły się tańce. Rozgrzani serdeczną reakcją artyści pojechali więc szlagierem „Przetańczyć całą noc”, co wprawdzie nie jest całkiem koszerne, bo My Fair Lady to musical, aczkolwiek wystawiany także w Operetce Warszawskiej przed laty, więc da się to jakoś usprawiedliwić.
Na koniec, już wyraźnie pod publikę, której średnia wieku była nałęczowska, czyli emerytalna raczej, artyści zaśpiewali Ave Maryja i wszyscy się popłakali.

operetka3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *