Kiedy ostatnio zdarzyło Wam się zasiąść w sali kinowej, wypełnionej do ostatniego fotela? Bo mi właśnie w zeszłym tygodniu. W środku tygodnia. W samo południe. Na filmie irańskiego reżysera.
Asghar Farhadi zyskał oddane grono wielbicieli jako twórca siedzący okrakiem na dwóch kulturach, ergo dysponujący wrażliwością i warsztatem, pozwalającym w sposób przyswajalny opowiedzieć nam, jak ludzie żyją tam. Tam, czyli w tajemniczej kulturze islamu, gdzie relacje rodzinne i społeczne wymykają się naszej empatii. Trzy pokazane zachodniej publiczności filmy są w pewnym sensie odcinkowym obrazem życia samego Farhadiego. Jego bohaterowie chcą układać sobie życie z dowolnością oczywistą dla ich europejskich rówieśników, co w praktyce okazuje się trudne. Trzy irańskie rodziny w Co wiesz o Elly? na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie, jakby nie przejmowały się ostrymi rygorami obyczajowymi. Do czasu. Kiedy w tajemniczych okolicznościach przepada opiekunka do dzieci, na partnerskich pozornie związkach pojawiają się rysy, a w końcu wszystkie żony dowiadują się, gdzie ich miejsce i na czym życie polega.
W oscarowym Rozstaniu zeuropeizowana żona dochodzi do ściany, która blokuje jej życiowe ambicje równocześnie bezwzględnym nakazem opieki nad rodzicami, w której nikt nie pomoże, podporządkowanym religii prawem państwowym oraz prawem własności męża do żony i dzieci. Miota się w niezgodzie na ten zastany porządek rzeczy, jednak stopniowo staje się jasne, że pole manewru jest żadne.
Farhadi, mam wrażenie, odnajduje się w tych kobiecych postaciach, tak jakby ich droga do wolności symbolizowała w jakimś sensie jego własne dążenia. W najnowszym filmie zarówno on jak i bohaterka Przeszłości najgorsze mają już, jak się wydaje, za sobą.
Reżyser po Oscarze staje się w zasadzie wszechmocny. Nie na zawsze, rzecz jasna. Ale twórca spoza Hollywood po Oscarze staje się wszechmocny po wielokroć. Doświadczyli tego Milos Forman, Ang Lee, doświadczył i Farhadi i te skrzydła mu widać.
Jego bohaterka z najnowszego filmu także jest przekonana, że może wszystko. Większość kobiet zna powiedzenie, że nie da się zjeść ciastka i jednocześnie go zachować. Tę mantrę powtarza się nam, kiedy za bardzo brykamy. Chcemy na przykład mieć rodzinę i karierę. Albo mieszkanie na kredyt i wakacje. Albo, o zgrozo! rodzinę, karierę i czas dla siebie. Nawet nie to, że ktoś nam źle życzy, po prostu za łatwo dajemy się wpędzić w poczucie winy, mężczyznom się tego na przykład nie mówi, bo spłynęłoby jak woda po kaczce.
Maria z Przeszłości (Berenice Bejo, ciągle piękna, chociaż zupełnie inna niż w Artyście) regułę ciastka ma zasadniczo w dupie. Chce mieć wszystko, no bo tak. Sprawę znacznie ułatwia fakt, że na pozór jest osobą kruchą i rozedrganą, więc wszyscy koniecznie chcą się nią opiekować, a pod tą kruchością kryje się Rudy 102.
Pod tym względem zachodzi też nieporozumienie w recenzjach. Recenzenci płci męskiej pojmują ten film jako „opowieść o kobiecie, która zachłysnęła się wolnością i zakrztusiła jej konsekwencjami”. Myślę, że całkiem sporo kobiet zrozumie Przeszłość całkiem inaczej, ale to już się bardziej odbywa na płaszczyźnie: jedna cwaniara pozna drugą cwaniarę i nie takie numery się wywijało, Bruner.
Marie wprawnie żongluje dwoma zakochanymi w niej mężczyznami, uwodząc, w sensie przenośnym, trzeciego, który na razie liczy sobie kilka lat i niewiele rozumie, ale ma chromosom Y, który czyni go podatnym. Jedynie dorastająca córka dostrzega, co mama kombinuje, dzięki temu, że wrodziła się w nią stuprocentowo i zapowiada się na co najmniej taką samą żmijkę.
Sztuczki pokazane są w zasadzie od strony flaków, tu niedpowiedzenie, tam geścik, w międzyczasie nibyszczerość, aż trudno uwierzyć, że ten film nakręcił mężczyzna. Żeby nie było, męscy bohaterowie nie są idiotami. Przeczuwają mniej więcej, co się święci, ale zanim zdadzą sobie z tego sprawę, pajęczyna jest już upleciona. Przyjaciel byłego męża radzi mu: uciekaj, póki możesz. Kłopot w tym, że Tekla, która tę pajęczynę utkała, niechętnie wypuszcza.
Nitki są różnorodne. Jest dwójka dzieci, ale z kim genetycznie spokrewnione, no to miejmy nadzieję, że matka się orientuje. Jest były mąż, jak się okazuje, jeden z wielu. Jest obecny kochanek z przychówkiem i dramatem rodzinnym, którego wyjaśnienie jest osią fabularną filmu i sprawia, że ogląda się go jak thriller. Jest też uroczy egoizm ludzi, wchodzących w nowe związki, czyli zróbmy sobie kolejne dziecko. Nic to, że nie ogarniamy trójki dotychczasowych, w końcu, jak to mówią, pierwsze koty za płoty.
W pierwszym odbiorze zrozumiałam ten film jako zgodny z tytułem. Cienie przeszłości, które kładą się na teraźniejszości, czyniąc ją co najmniej trudną. W drugim – jako obraz współczesnej rodziny, która już zerwała z tradycją, ale nie bardzo wie, czym ją zastąpić. Dlaczego Marie seryjnie wiąże się z Irańczykami, czyli przedstawicielami kultury raczej przywiązanej do tradycji? Ale nie są to bynajmniej ortodoksi. Symbolika irańska jest zresztą dla mnie akurat niezrozumiała, ponieważ zarówno Ahmed (były mąż) jak i Samir (obecny kochanek) oprócz charakterystycznego wyglądu, imion oraz serwowanych potraw, nie wykazują cech etnicznych, a w każdym razie nie mieszają światopoglądem. Być może uskrzydlony Oscarem reżyser zwyczajnie nie chciał na razie opuszczać swojej szufladki, np. ze względów komercyjnych, gdyż na filmy „stamtąd” nadal jest popyt.
Trzeci i jak na razie finalny odbiór skierował mnie na ścieżkę egoizmów. Właściwie nawet egocentryzmów. Każdy spośród bohaterów zachowuje się tak, jakby był sam na świecie. Nikt nie gra zespołowo, nawet jeśli sprawia takie wrażenie. Każdy prowadzi własną gierkę, nie licząc się z innymi. Pozornie zwycięża ten, któremu udaje się wygrać w czikena. Jednak jak się dobrze przyjrzeć, realnie bronią się dezerterzy, którzy w porę zorientowali się, że walczą w nieswojej wojnie.
Jest takie celne powiedzenie, że człowiek zna siebie na tyle, na ile go sprawdzono. Nawet osobom, będącym w stałym kontakcie ze swoimi emocjami, ciężko czasem złapać moment, od którego zaczyna się samotna szarża. Bywa, że „ja chcę” nie wystarczy, choćby strasznie się chciało zaczarować rzeczywistość. Im bardziej umacniamy się w okopach „ja chcę”, tym ciężej przychodzi przyznanie się do porażki. Ale czasem nie ma innego wyjścia. Parafrazując Woody’ego Allena – brać feed back i w nogi. Bohaterów filmu zostawiamy w momencie, gdy zaczyna im coś tak świtać, że te okopy Świętej Trójcy być może nie rokują. Co z nimi dalej będzie, dowiemy się w jakimś stopniu z kolejnego filmu Farhadiego. Na razie możemy zastanowić się nad swoją linią Maginota.
Jeden komentarz
eremka
Mój pierwszy ostatni i jedyny odbiór to Twój trzeci 😉 Dwa pierwsze to takie naciągane filozofowanie, typowe dla polskich krytyków, którzy w ten sposób chcą sobie przydać wzrostu (w przenosni)