Nie wiem, jak Wy, ale ja już doszłam do takiego etapu życia, kiedy zaczyna się narzekać, że „za moich czasów” było lepiej. Nie wszystko rzecz jasna. Ale w kwestii jedzenia jestem w stanie obronić tę odważną tezę. Weźmy na przykład pomidory. Z dawnych czasów, kiedy jeszcze były dostępne słynne pomidory z Mysiadła, a nawet istniało samo Mysiadło, pamiętam, że pomidory miały zapach. Gremlin ma polewkę z tego, że zakup pomidorów zaczynam od wąchania. Zawsze z nadzieją, że tym razem, wbrew wieloletniemu doświadczeniu, trafią się takie prawdziwe. No ale jakoś się nie trafiają. Ostatnie dobre pomidory jadłam 5 lat temu w niejakich Tuczępach. Z całego pobytu pamiętam tylko te pomidory. Jakimś cudem uchowały się takie jak dawniej. Jak komuś po drodze ze świętokrzyskiem to serdecznie radzę, może jeszcze są.
Albo na ten przykład chleb. Mam na myśli prawdziwy chleb na zakwasie, bez tego chemicznego szajsu, polepszaczy i takich tam. Bochen z reguły docierał do domu w stanie obgryzionym do połowy, bo nie szło się powstrzymać. Bywało, że nie do połowy, tylko naokoło, żeby jak najwięcej skórki wyżreć. Taki chleb potrafił starzeć się z godnością, a nie jak teraz, że po dwóch dniach wygląda na mnie z pojemnika jakieś nadpleśniałe zombie.
No więc na fali tej nostalgii zdecydowaliśmy ze starym wyprodukować własny chleb na zakwasie.
Zwłaszcza, że w „Bazarze” pisali, że jeśli chodzi o know-how w zakresie hodowania schabów, oponek, jak zwał to świństwo, co wypełza, supermarketowe pieczywo nie ma sobie równych. Jakiś facet całą książkę o tym wydał, pod tytułem „Zamień chemię na jedzenie”. Postanowiliśmy zamienić.
Domowa produkcja zakwasu okazała się w praktyce doświadczeniem traumatycznym. Mimo ścisłego trzymania się wytycznych z przepisu w internecie, pierwsza próba okazała się porażką. Gubiliśmy się w domysłach, co mogło pójść nie tak. Ktoś naprowadził nas na trop łyżki. Podobno nie wolno mieszać metalową. Prawdopodobnie przyczyny były jednak bardziej złożone. Niewłaściwa ilość zdrowasiek, księżyc w niekompatybilnej fazie, „te dni”, zbyt duża odległość od rozstajnych dróg i kot w złym kolorze. Potem, kiedy w rozpaczy odtwarzaliśmy całą sytuację, wyszło na jaw, że nikt nie splunął przez lewe ramię. A jeszcze łyżka! To nie mogło się powieść.
Druga próba została przeprowadzona przy wsparciu technologicznym. Dostaliśmy zakwas w prezencie. Trzeba było go tylko rozmnożyć. Mimo trzymania zakwasu opatulonego w koc w szafie i nucenia mu kołysanek, tyż nie wyszło, podczas gdy sterta wydruków tematycznych na stole rosła w postępie astronomicznym. Podejrzewam bioprądy lub żyłę wodną.
Kiedy drugi raz z rzędu przyśniła mi się stara piekarnia na Duracza, postanowiłam zostać kowalem własnego menu i skorzystać ze zdobyczy cywilizacji w postaci drożdży piekarskich, no już trudno.
W jednej z dwóch istniejących w domu książek kucharskich znalazłam prosty na oko przepis.
I tak mi się wydało, że raz dwa się uwinę. Zupełnie jakbym siebie nie znała.
Początkowo szło dobrze. Zmiksowałam 50 gram drożdży z pół kilo mąki pszennej i 700 ml ciepłej przegotowanej wody, wprawdzie mieszacze od miksera mam metalowe, ale modliłam się przy tym tak intensywnie, że powinno się zbilansować. Odstawiłam na godzinę, tak jak kazano w przepisie.
Jezusiemaryjo, jak to się rozmnożyło! Gdyby nie kolor, przysięgłabym, że to Flubber. Wypełzł z miski i szalał po całym blacie. Zajęta ratowaniem kuchni, zapomniałam uwiecznić kataklizmu na zdjęciu, zresztą po co, wystarczy przypomnieć sobie Wojciecha Pokorę, gotującego makaron. A jeszcze powinnam dosypać drugie pół kilo mąki, 2 łyżeczki soli, pestki z dyni, 2 łyżki oleju i wyrobić ciasto. Przez chwilę rozważałam zrobienie tego w wannie, ale była zajęta.
No topsz, w największym garze, takim na pułk wojska, jakoś dałam radę. Zakleiłam się przy tym na amen tak mniej więcej po łokcie, trochę też rzuciło się na włosy.
Upiekłam w keksówkach w nagrzanym piekarniku 220 stopni, 40 minut. Ostukałam, jak kazano w przepisie. Nic mi ten odgłos nie powiedział, ale w sumie czego się spodziewałam? Piątej symfonii?
Wyszedł niewyrośnięty gniot, zaskakująco dobry w odbiorze, bo tak z wyglądu to pięciu groszy bym za niego nie dała. Następnym razem muszę dodać łyżeczkę więcej soli.
Szybki kfiz: co spierdoliłam? No bo coś musiałam, w końcu to ja. Następnego dnia, kiedy po ochłonięciu spojrzałam jeszcze raz w przepis, okazało się, że po ostatecznym wymieszaniu, przed pieczeniem ciasto powinno jeszcze rosnąć godzinę. To wyjaśnia zakalec. Na szczęście lubię zakalec. W sumie może to i lepiej, że nie dałam mu szansy, bo wanna, jak wspomniałam, była zajęta. To, co widać na zdjęciu to zaledwie jedna czwarta całej produkcji. Reszta czeka w zamrażalniku. Mam przeczucie, że to będzie hit Bożego Narodzenia.
5 komentarzy
kajot
Elka,wyprodukowałam sama zakwas.Rozdaję u siebie w fabryce. Mogę przywieźć i tobie.
mam pszenny i żytni. drożdże dodaję tylko,jeśli nie mam czasu na czekanie. Właśnie pieką się dwa chlebki a w misce rosną bułki.
Poprzednim razem zrobiłam za wolne ciasto i moje chlebki przypominały za mocno wyrośniętą pizzę. (ale smakowały)
Ewok
Przypomnę się w czasie sezonu grzewczego. Obawiam się, że Danka ma rację i chodzi o temperaturę.
Theli
Jak zakwas już się wyhoduje, to wystarcza mu temperatura pokojowa. Ja po każdym pieczeniu uzupełniam zakwas świeżą wodą i mąką, czekam kilka godzin, aż zacznie bąbelkować, a potem trzymam w lodówce do następnego razu. Żyje i ma się dobrze.
Fakt, że do chleba dodaję też zwykłych drożdży,bo piekę z mieszanej mąki, pszennej i żytniej.
czekolada72
Pachnace tak pomidory jak i ogorki, ha! nawet lodyzki! mam na co dzien w sezonie z … wlasnego ogrodka. Tez sie ze mnie smieja, bo za kazdym razem obwachuje upewniajac sie, ze one naprawde PACHNA!
lily
Teraz w Mysiadle można znaleźć tylko potomstwo tych co te pomidory hodowali malowniczo dekorujące butelkami po piwie okoliczne ugory.