Jadąc do Nałęczowa, wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać. Zwłaszcza u schyłku wakacji. Zakładałam, że trafię w dziurę międzypokoleniową i tak się stało. O tej porze roku dziura występuje w zasadzie wszędzie, jednak w Nałęczowie urasta do rozmiarów Rowu Mariańskiego. Skład demograficzny rozkłada się następująco: rodzice z małymi dziećmi (maksymalnie starszaki, ale w mniejszości), długo nic i seniorzy. Spacerując po Parku Zdrojowym trudno oprzeć się wrażeniu, że nastąpił właśnie jakiś pobór do wojska albo obowiązkowy czyn społeczny typu „milion drzew na milionlecie” czy coś w tym rodzaju. Ale okazało się, że to nie metryka robi ze mnie dziwoląga, tylko fakt, że przyjechałam sama. Jak to: sama? Ale tak całkiem bez nikogo?
W filmie Machulskiego Ile waży koń trojański? bohaterka,grana przez Ilonę Ostrowską przenosi się z roku 2000 do 1988 i przypomina sobie, aczkolwiek z trudem, że kobieta w owych czasach nie była bytem osobnym, tylko przypisanym do kogoś, najczęściej do męża. Koleżanka, zagadnięta na okoliczność wspólnego wyjścia do kawiarni, reaguje z taką grozą, jakby chodziło o chałupnicze egzorcyzmy. Dwie laski w kawiarni, same? Znaczy bez mężów? To się nie mieści w głowie.
Takie podejście najwyraźniej nadal pokutuje w pokoleniu naszych Rodziców. Uległo oczywiście modernizacji. Można jechać bez męża, no ale przebóg! przecież nie bez przyzwoitki. Musi być ktoś pod ręką, kuzynka, przyjaciółka, świekra, ktokolwiek. Samotnie to jeżdżą głównie koniokrady, w każdym razie – ponieważ ta profesja troszkę ostatnio straciła na popularności – osobniki podejrzane i z pewnością parające się jakimś nieprzyzwoitym procederem, prawdopodobnie porywające dzieci na organy. Na wszelki wypadek po okolicy poruszałam się bez mojej owersajzowej torby, żeby nie było, że przemycam w niej nerkę czy coś.
Samotne wyjazdy mają tę zaletę, że zwraca się znacznie większą uwagę na otoczenie niż np. w sytuacji wyjazdu w parze, gdzie człowiek jednak skupia się głównie na towarzyszu podróży. Nie będę ukrywać, uszy mi się tak rozpełzły po okolicy, że w dniu wyjazdu miałam naprawdę spory kłopot z zebraniem ich do kupy i wepchnięciem do samochodu.
Uzyskane informacje okazały się fascynujące. Refleksja nasuwa się taka, że nieważne, kto wyjeżdża, ważne, kto zostaje. Na tym pozostającym skupia się większość uwagi, bo jak sobie biedaczek da radę? To oczywiście ma głębszy sens, no bo skoro zainwestowało się lata swojego życia w proces przekształcania małżonka w rozmemłaną miągwę to jasne, że elementarne poczucie przyzwoitości nakazuje sprawdzić, co tam. Wieczorne telefony do pozostawionej w domu miągwy są w Nałęczowie świecką tradycją.
Przykładowy dialog (znaczy z perspektywy moich uszu monolog) Halinki, która w towarzystwie przyjaciółki wybrała się do wód, brzmi następująco:
Jureczku, to ja. Chciałam się zapytać, czy ty, Jureczku masz co jeść. Bo wiesz, że ja ci zostawiłam w pojemniczkach jedzenie, opisane dniami. To wiesz, że masz te pojemniczki rozmrozić? Tylko nie wszystkie naraz. Dzisiaj co jest, Haniu, jaki mamy dzień? Środa, no dobrze, Jureczku, czy ty rozmroziłeś dzisiaj pojemnik z naklejką środa?
Jako osoba empatyczna z natury, zaczynam się martwić o Jureczka, bo co, jeśli rozmroził czwartek? Co w takim razie będzie jadł jutro? Czy, biorąc pod uwagę, że jest już dziewiąta wieczorem, zdoła nadrobić ewentualny fakap z dniami?
Wujek mojego męża miał kiedyś pekińczyka. Pekińczyk był przyzwyczajony jeść tylko z łyżeczki. Eksperymenty, mające przywrócić go misce, okazały się całkowitą porażką. Pies miał zapadnięte poliki i łzy w oczach, ale miski nie ruszył, czekał na łyżeczkę. To, zdaje się, ta sama metoda treningowa co u Jureczka. Mówią, że nie zdarzył się jeszcze przypadek, by ktoś skonał z głodu przy pełnej lodówce. No, ja nie wiem…
I tu Halinka idzie na całość: pamiętaj, Jureczku, żebyś wodę spuszczał w toalecie. I okna czasem otwieraj. Dajesz, Halina! Że ona się nie boi o Jureczka, że hiperwentylacji z tej świeżości dostanie, odważna kobita! Poza tym ja nie chcę krakać, ale tu woda, tam przeciągi, to jest kuszenie losu. No może Jureczkowi tego na nagrobku nie wykują, ale ludzie bedo gadali. Że jakby Halina nie wyjechała to chłopina żyłby jeszcze, a tak to patrzcie jak się szybciutko zawinął. Niby mi nic nie było, na nic się nie skarżył, dobrze się czuł, aż go nagle zawiało i potem to już raz dwa pooooszło. Wieńce takie piękne ludzie przynieśli, ksiądz naprawdę wzruszająco przemawiał, był człowiek, nie ma człowieka, a gdyby Halina nie wyjechała była…
No ale to pieśń przyszłości. Na razie Halina płynnie przechodzi do obowiązków domowych: Jureczku, może byś podlał kwiatki? Jak to jak podlać? Pod zlewem stoi taka plastikowa butelka. To weź ją, nalej wody i podlej każdy kwiatek na doniczkę. Tylko na podstawkę nie lej (znaczy Halina nie gustuje w fiołkach alpejskich), tylko do doniczki. Jakby się wylało to wytrzyj ścierką. No ścierką zwyczajną, w kuchni wisi na haczyku. Jak staniesz twarzą do okna to po prawej, zaraz, nie, po lewej. Jak staniesz twarzą do okna to po prawej. Tak, mówię przecież, że po lewej.
Jak można wywnioskować, Halina popełniła poważne zaniedbanie przed wyjazdem, nie sporządzając treżer map prowadzącej do ścierki, ale Jureczek też nie jest bez winy, bo widocznie zaspał na warsztatach z orientacji w terenie. Muszę przyznać, że sama trochę skołowana się poczułam i w końcu nie wiem, gdzie ta ścierka się znajduje. Całe szczęście Halina uznała w końcu, że kwiatki wytrzymają i podleje osobiście jak wróci.
Jako DDRR nie miałam zbyt wielu sposobności zweryfikować w praktyce, jak kształtują się relacje w tzw. normalnej rodzinie. Z perspektywy czasu zastanawiam się, co w nich właściwie normalnego?