Być może dało się zauważyć, że od czasu do czasu prezentuję tu płody mojej działalności kulinarnej. Błędem jednak byłoby zakładać, że tak sobie dowolnie fotkę wrzucę tego, co wyprodukowałam. Co się może jakoś szczególnie udało, czy z czego jestem wybitnie dumna. To nie do końca tak. Z tym udawaniem się to też zresztą kwestia dyskusyjna i zależy wyłącznie od przyjętej perspektywy. Jak już drzewiej wspominałam, kluczem do sukcesu jest obniżenie oczekiwań rodziny. Tu nie ma drogi na skróty. Praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka. Zdjęcia, które tu zamieszczam, są ilustracją wszystkiego, co wyprodukowałam w kuchni. Może nie ma tego wiele, jednak każde z tych dzieł, no jakby to powiedzieć, ma coś w sobie. Zazwyczaj alkohol. Nawiążę tu do mojej ulubionej porady domowej, która moim zdaniem ułatwia życie znacznie efektywniej niż mieszanka octu, sody oczyszczanej i kwasku cytrynowego. Perfekcyjna Pani Domu nie może Wam tego powiedzieć, bo cały cykl zakończyłby się na jednym odcinku i nie byłoby mowy o czwartym sezonie. Chodzi o sprawdzoną metodę odwracania uwagi. Jest niezwykle pożyteczna nie tylko w kuchni, ale w ogóle w życiu. Także w modzie, urodzie, relacjach międzyludzkich i wychowaniu kota (każdy, kto kiedykolwiek próbował podać kotu tabletkę, zrozumie, co mam na myśli). Po prostu nie przychodzi mi do głowy dziedzina życia, w której by się nie sprawdziła.
Więc skoro postanowiłam zrobić tiramisu i to na dodatek takie, które będzie spożywane także przez osoby z zewnątrz, czyli nie poddane wieloletniej indoktrynacji, zadbałam o zaopatrzenie się w świeżutką butelkę Amaretto, żeby mi czasem nie zbrakło. Przy moim doświadczeniu kulinarnym lepiej zawczasu dopilnować, by potrawy, które wyszły spod mojej ręki, nie były konsumowane na trzeźwo.
Jako wielbicielka blogów i programów kulinarnych, orientuję się mniej więcej, jak powinien wyglądać proces twórczy w obrębie kuchni. Zazwyczaj przebiega on tak, że na laboratoryjnie sterylnym blacie stoją miarki z przeliczoną już ilością składników, nic niepotrzebnego się nie pałęta i w ogóle wszystko jest takie estetyczne i uporządkowane. Moim zdaniem to zwykła ściema. Jeśli o mnie chodzi, to preferuję raczej radosny chaos i proces tworzenia tiramisu w moim przypadku wygląda tak:
Gwoli uspokojenia wszystkich, którzy mieli do czynienia z moim deserem w sensie konsumpcyjnym, pragnę z naciskiem nadmienić, że wszystko odbyło się zgodnie z zasadami BHP oraz standardami Magdy Gessler, więc pod tym względem bez nerw.
Różne tiramisu jadałam w życiu, ale przepis z książki Kuchnia Włoska uważam za szczególnie udany.
Przepis na tortownicę 26 cm średnicy , 2 warstwy:
500 g. mascarpone (2 opakowania Piątnicy, nie musi być oryginalny włoski mascarpone, to jest właśnie zaleta deserów z zawartością alkoholu, że można stosować generyki, i tak się nikt nie kapnie)
3 żółtka z wolnego wybiegu (przy tym się będę upierać, bo uważam, że człowiek powinien pracować nad poprawą losu kur)
100 g cukru pudru (może być zwyczajny, ale puder się lepiej rozpuszcza)
5 łyżek mleka (tym się nie przejmować, lać na oko)
skórka ze sparzonej wrzątkiem cytryny
półtora opakowania podłużnych biszkoptów San (i to muszą być takie, nie da się tego ominąć, te okrągłe mają inną strukturę i robią się gąbczaste)
240 ml śmietany 30 %
podwójne espresso
Amaretto
Ubijamy żółtka z cukrem pudrem, dodajemy mascarpone. Oddzielnie ubijamy śmietanę. Mieszamy wszystko razem. Wylewamy kawę do miski, dodajemy Amaretto, tyle, żeby nam się wydawało, że wystarczy. Następnie dolewamy drugie tyle. Moczymy biszkopty w misce z kawą, metodą zanurzenia na pół sekundy, nie dłużej, bo rozmiękną. Układamy warstwę w tortownicy. Scieramy skórkę cytryny i dodajemy do masy żółtkowo – serowo – śmietanowej, mieszamy, ale krótko i treściwie, bo mascarpone wchodzi w reakcję z kwaśnym i może się zwarzyć (znaczy nie wiem, jak ten z Piątnicy, oryginalny się warzy). Kładziemy połowę masy na biszkopty, moczymy kolejne biszkopty, układamy na masie, drugą część na te drugie biszkopty i do lodówki na min. 3 godziny. Wtedy następuje ten krytyczny moment, kiedy jesteśmy pewni, że to się za chuja nie ustoi i wołamy Gremlina, żeby skoczył do sklepu. To idealna chwila, by przemówić sobie do rozsądku słowami Lorda Vadera: “Brak wiary mnie niepokoi”, można pominąć duszenie.
Jak już się ustoi, posypać przez sitko kakao i tu też nie ma kompromisów, musi być klasyczne z Wedla. Gotowe tiramisu wygląda tak:
Kolejnym, najważniejszym etapem, jest chwila podania dania. Osobiście stosuję uzasadnioną antropologicznie metodę “przetrwają najsilniejsi”. Podstawowym elementem jest tu introdakszyn, które idzie mniej więcej tak: bo ja, przyznam szczerze, potrafię zrobić trzy potrawy. Kto nie wymięknie, ten je. Proste.