No i się ciepło zrobiło. Poznaję po tym, że gdzie nie pójdę, ludzie narzekają, że upał. Jak było zimno to narzekali, że zimno. Zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby ponarzekać. Myślę, że przydałby się cień wdzięczności, jeśli chodzi o pogodę. Zima trwała w tym roku bite 5 i pół miesiąca, to chyba dobrze, że minęła, co nie? W związku z tym nie narzekam. Zastanawiam się tylko po cichu, czy nic mi się nie chciało w większym stopniu jak było zimno, czy teraz, jak jest ciepło. Wyszło, że porównywalnie. Być może to cecha osobnicza, niezależna od pogody.
Ale w sumie nie o to się rozchodzi.
Ponieważ wierzę w metodę klina, postanowiłam się wybrać na film, który rozgrywa się w jeszcze cieplejszej scenerii. Konkretnie w Hiszpanii. A detalicznie nad.
No i teraz próbuję sama ze sobą dojść do porozumienia, czy Przelotni kochankowie mogli być filmem wybitnym, czy nie. Bo że nie byli, to raczej jasne.
Być może ze względu na pogodę, czegoś mi się film Almodovara skojarzył ze polską produkcją z 1964 roku pod tytułem, a jakże, Upał. Nawet gdy oglądałam go po raz pierwszy, dzieckiem będąc, to już była ramota. Ale jaka urocza! I w tym, moim zdaniem, tkwi klu. Da się zrobić dobrą lekką komedię, złożoną z luźno powiązanych gagów, gdzie słabo zarysowana, miałka fabuła służy jedynie złożeniu tego wszystkiego w miarę do kupy.
Podobieństw jest zresztą więcej – w obu filmach mamy porywającą seksbombę, zwykłą dziewczynę, tajemniczego i raczej groźnego jegomościa oraz ekipę, która próbuje jakoś rozwiązać problem, albo przynajmniej załagodzić. W obu filmach bohaterowie snują się jakby lekko naćpani, z tym że w Przelotnych kochankach rzeczywiście są, a w Upale wystarczy sama temperatura.
Oprócz tego w obu produkcjach mamy wstawki muzyczne, aczkolwiek Almodovar nie pozwolił swoim aktorom na wydawanie głosów paszczą.
Zasadniczo różnica polega na tym, że film Kazimierza Kutza szybuje niczym obłoczek, a film Almodovara ciąży jak chmura gradowa.
Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko kampowym przerysowaniom. Wręcz przeciwnie, nawet lubię. Dlatego między innymi chodzę na Almodovara. Wiem, że bywa przyciężki. Ale kiedy jest przyciężki, starając się jednocześnie być zabawnym, robi się trochę kłopot.
To nie jest, moim zdaniem, kwestia otwartości. W końcu wiemy, na kogo idziemy do kina, jest to raczej decyzja dobrowolna. Można śmiało założyć, że będą geje, kryzys tożsamości i seks.
No i wszystko jest. Ale jakoś tak topornie podane.
To ja może streszczę: samolot leci do Meksyku, z tym ze laska od obsługi naziemnej bagaży jest w wymarzonej ciąży i trochę się rozkojarzyła, a gość od klocków (tych, co to koła blokują) jest ojcem tego wymarzonego dziecka, więc też buja w obłokach. Nawiasem mówiąc podrasowywanie się nazwiskami holyłudzkich aktorów w tak epizodycznych rolach wydaje mi się cokolwiek nadużyciem. Laskę gra Penelope Cruz, a jej faceta – Antonio Banderas, ale nie ma sensu się do nich przyzwyczajać, bo już nie wrócą. Samolot startuje, no i jak to zwykle z samolotami bywa, jak już wystartuje to leci. Z klasą ekonomiczną reżyser rozprawia się błyskawicznie – cała naćpana śpi. To dla widza wskazówka, że o ile chce przeżyć coś fajnego, nie może oszczędzać na bilecie. W biznes klasie trwa bowiem niezła imprezka. Gwiazda porno, malwersant, niewyraźny pracownik bliżej niesprecyzowanych służb specjalnych, dziewicze medium, para nowożeńców oraz przebrzmiały gwiazdor filmowy, mimo rozkładających się wygodnie foteli, czuwają, z jednym wyjątkiem, aczkolwiek ten wyjątek okazuje się lunatykować, więc też rozrabia. Nerwy pasażerów starają się koić trzej stewardzi o wyraźnie sprecyzowanych preferencjach seksualnych, podczas gdy piloci w kokpicie próbują własne preferencje rozgryźć.
Każda z postaci ma swoje 5 minut, z tym że ich historie są kompletnie niewciągające. Nawet kiedy wychodzą na jaw łączące ich zależności, a pod wpływem rozluźniającego drinka z sowitym dodatkiem przemyconego w odbycie narkotyku stają się rozmowni jak nigdy, nie robi się ciekawiej.
Jak to zwykle bywa w chętnie pijącym towarzystwie każdy chce mówić, tylko słuchać nie ma komu. Dlatego mówią do kamery. Niestety nawet jak się siedzi na widowni i nie ma się specjalnie nic ciekawego do powiedzenia, słuchanie na dłuższą metę także jest nużące. A to Almodovar jest przecież, więc wszyscy mają słowotok i również podczas seksu muszą pilnie sobie parę istotnych spraw wyjaśnić. Zresztą czy istotnych to kwestia dyskusyjna. Almodovar, który, jak sam chętnie przyznaje w wywiadach, wychowywał się wśród kobiet, nabrał specyficznej maniery prowadzenia dialogu, przypominającej rozmowy bab w maglu, czyli skupmy się na gadaniu. Jeśli więc postać A informuje, że jest awaria podwozia, samolot będzie lądował na brzuchu, co czasem się udaje, aczkolwiek samolot rzadko pozostaje w jednym kawałku i możliwe, że wszyscy zginą, a poza tym zastanawia się, czy czasem nie jest gejem, postać B natychmiast wyłapuje to, co najważniejsze: ale dlaczego uważasz, że możesz być gejem? Wtedy do rozmowy włącza się bohater C z cenną wskazówką, że kiedy A robił mu laskę to się popłakał ze szczęścia. I dalej w ten deseń, czyli według sprawdzonej metody: pamiętasz tę czerwona bluzeczkę, którą Anka założyła na bal maturalny, a Stefan czymś się wtedy struł i dostał sraczki, no jak to który Stefan, no ten przecież, co siedział za nami na matmie, no więc ta bluzeczka… to ja kupiłam zupełnie inną.
Jedno muszę oddać polskim tłumaczom, którzy z reguły doprowadzają mnie do rozpaczy – rzeczywiście ujęli w tytule specyfikę tego filmu. Faktycznie ci kochankowie przelecieli mi przez głowę, głębszej refleksji nie pozostawiając.
Chyba obejrzę sobie „Upał”.