Na początku był Robert Makłowicz, gotujący, jak zwykle plenerowo, na klimatycznym placyku w Funchal. Jakoś tak się składa, że większość moich i starego planów podróżniczych swoje korzenie ma w telewizji. Dla mnie to rodzaj odreagowania traumy po czasach, kiedy można było sobie tylko pooglądać piękne, dalekie kraje i to by było na tyle. Pamiętam z dzieciństwa foldery, pocztówki i zdjęcia przywiezione przez Babcię z Londynu. Godzinami je oglądałam. Ten Londyn taki piękny, królowa majestatyczna, Tower złowrogie, a Muzeum Figur Woskowych po prostu hipnotyzujące. Marzyłam, żeby tam pojechać, co wówczas było snem, nomen omen, ściętej głowy. Od tamtej pory zwiedziłam pół świata, ale do Lądka nigdy nie zawędrowałam. Nie wiem, jakoś przestało mnie tam ciągnąć.
Ale wracając. Kiedy zamieściłam kilka tygodni temu na blogu zdjęcie Madery bez podpisu, koleżanka posądziła mnie, że wybieram się do Nowej Zelandii. No, to byłaby wyprawa. Ale skoro taka Nowa Zelandia w miniaturze jest dostępna o 5 godzin lotu z Warszawy to grzech byłby nie skorzystać. Niestety, z nieznanych mi powodów, jest to destynacja reglamentowana. Ten kierunek obsługuje obecnie tylko jedno biuro podróży i wysyła tam jeden samolot tygodniowo. Oczywiście na początek muszę się wymądrzyć, że tak niby pogłębiłam temat, a nie tylko z aparatem latałam w sandałach na białe skarpetki. Ponieważ nieobecność na moim własnym blogu musi mi się ostatecznie opłacić pod względem równowagi treściowej, teraz pewnie będę ględziła o tym urlopie co najmniej tak długo, jak na nim byłam. Przewiduję rys historyczny, kwestie logistyczne, wtręty osobiste, bazar, kuchnię, fado i zasadniczo wynudzicie się jak mopsy.
Z Maderą mamy doświadczenia historyczne sięgające wieków wstecz. Legenda głosi, że po odkryciu wyspy przez Joao Goncalvesa Zarco w 1418 roku (wtedy mieliśmy Krzyżaków na głowie i nie myśleliśmy o zamorskich podbojach), dzielono zdobyte obszary i na jeden z nich załapał się – tu już różnie mówią – albo anonimowy niemiecki rycerz albo, według innych podań, polski król, Władysław III. Taka informacja wisi na ścianie Muzeum Historycznego w Funchal. I tu zaczynają się schody. Władysławów Trzecich było w Europie jak psów, więc ciężko określić, o którego mogło chodzić. Z kalendarza wynika, że być może o Warneńczyka, ale w takim razie chłop się raczej nie nacieszył zamorską posiadłością, bo grafik miał napięty, więc osobiście raczej bym optowała za niemieckim ritterem. To zresztą typowe dla polskiej historii – zawsze się dobrze zapowiadaliśmy, ale coś nie wyszło i teraz ewentualnie możemy się poszczycić Robertem Lewandowskim, który dla wszystkich potrafi zdobywać gole, tylko nie dla polskiej reprezentacji. No i Makłowiczem, gotującym wyjazdowo.
W latach 30-tych na Maderze bawił Józef Piłsudski ze swoją ówczesną flamą, która wkrótce po przedwczesnym powrocie zmarła w tajemniczych okolicznościach, być może śmiercią samobójczą, ale nie wiadomo na pewno.
Józef Piłsudski i Eugenia Lewicka na Maderze 1930-31
Mężów stanu Madera gościła zresztą wielu. Jej fanem był m.in. Winston Churchill, zdarzyło się nawet, że przejazdem wpadł i Napoleon Bonaparte, jednak nie zabawił długo, bo miał transfer na Wyspę Świętej Heleny, w związku z czym nie pozwolono mu opuścić statku, żeby nie czmychnął, jako że miał już doświadczenie w dziedzinie nieoczekiwanego pryskania z wysp.
Maderczycy są więc przyzwyczajeni do turystów i naprawdę rzadko zdarza się spotkać taką otwartość na gości, zahaczającą wręcz o poświęcenie. Ponieważ na Maderę trzeba mieć niezła kondycję i stalowe stawy, tubylcy rozwiązywali kwestię zwiedzania w taki sposób, że wnosili delikwenta na wzgórze w hamaku, a zrzucali na dół sankami na kółkach. Z czasem wzięli się na sposób i postawili kolejkę linową, ale sanki w dół nadal funkcjonują.
Najprostszym sposobem na zwiedzanie stolicy wyspy, Funchal, oraz okolic, są autobusy turystyczne, kursujące w odstępach 20 minutowych. Można wysiadać, zwiedzać, i łapać kolejny bus, a bilet wykupuje się na 2 dni.
Jeśli chodzi o wyprawy poza stolicę to sprawdza się oczywiście wynajęty samochód i mapa, z tym że do mapy trzeba się przyzwyczaić. Człowiek, zwyczajny polskich odległości, rozkłada mapę, wyznacza cel i spodziewa się, że dotrze na miejsce po jakiejś półtorej godzinki. A dociera po 20 minutach. Skończyło się na wyrywaniu sobie mapy i przekonywaniu się wzajemnie, że to niemożliwe, żebyśmy byli już w tym miejscu. Po czym następowało mierzenie skali kciukiem i zdziwione kręcenie głową, że, kurna, chyba jednak jesteśmy. Ale nie tylko z tym jest kłopot. W Polsce zatrzymywanie się i ruszanie pod górę jest jedną z kilku wymaganych na egzaminie umiejętności, a i górki na placach manewrowych też takie mizerne się wydają. Na Maderze wzniesienia są takie raczej na pięć pięter na odcinku 200-metrowym. Często zdarza się widzieć trzypiętrowe wille z autem zaparkowanym na dachu, bo na tej wysokości przebiega droga, a dom ciągnie się w dół, po zboczu. Maderczycy wydają się lekko zdegustowani faktem, że nie wszyscy równie dobrze radzą sobie pod górę i pouczają klaksonem turystów za kierownicą, którzy i tak już jadą z duszą na ramieniu, bo tu przepaść, tam przepaść, autokar wycieczkowy idzie na czołowe, z tyłu miejscowy pcha się do wyprzedzania, a za parę metrów auto zaparkowane przemyślnie na zakręcie. Podziwiam ludzi, którzy nagminnie budują domy tuż przy drodze, bo że nam się udało nie wylądować w cudzym salonie to jednak cud.
CDN…