Wbrew temu, co sugeruje tytuł, nie będzie to recenzja serialu “Borgiowie”, chociaż muszę przyznać, że trzeci sezon poruszył mnie do głębi na wskroś i jakoś tak osiadłam w tych klimatach. Ale do rzeczy. Od dawna przymierzałam się do zweryfikowania trendu na fast food w wersji slow, natrętnie promowanego na kanale Benefit, z którym mam codzienną okoliczność odkąd w klubie osiedlowym wystawili telewizor naprzeciwko bieżni i indoktrynacja przebiega obowiązkowo. Oglądanie filmu dokumentalnego o hamburgerach, podczas gdy lecę jak gęś wyścigowa, spalając kalorie, wydaje mi się daleko posuniętą perwersją, całkiem, przyznam, pociągającą.
O lokalu BarN Burger dowiedziałam się przeglądąjąc nowe recenzje na Gastronautach, wszystkie mniej lub bardziej entuzjastyczne. Bar mieści się w centrum Warszawy, na ulicy Złotej, na tyłach dawnych Domów Towarowych Centrum. Wśród klienteli zdecydowana przewaga młodocianych hipsterów. Nie zdziwiło mnie, że młódź wiotka wsuwa te hamburgery aż się uszy trzęsą, poczułam tylko lekkie ukłucie tęsknoty za dawną przemianą materii.
Tak jak radziła Magda Gessler w Kuchennych rewolucjach, zaczęłam od wnikliwego rzutu oka na ruszt. Ruszt jest wystawiony publicznie i poddany ocenie konsumentów, co zawsze dobrze rokuje i sugeruje, że kuchnia nie ma się czego wstydzić. Menu jest trendowo wypisane na ścianie, dokładnie, acz nieco myląco dla aspirującej hipsterki w średnim wieku. Rozumienie menu w modnych lokalach jest osobną sztuką i podejrzewam, że ma na celu odsianie ziarna od plew, czyli jak nie kumasz to się nie pchaj. Zasadniczo różnica polega na tym, że starzy chodzą do tych swoich oldskulowych lokali, gdzie kartę przynosi kelner i raczej rzadko znajdują się w niej tajemnicze pozycje typu: cappu zero fat na soi, krwisty szejk czy wyznania gejszy. Młodzi muszą się orientować szybko, w końcu życie bajką nie jest, a będzie tylko gorzej, więc jak nie rozkminiasz Szpetnej Heli, to po prostu nie zjesz i tyle.
“Próbujemy stworzyć ludzkość sztuczną i płochą, która nigdy nie będzie rozumiała humoru, ani prawdziwej powagi, która już do śmierci będzie żyła w coraz rozpaczliwszej pogoni za funem i seksem, pokolenie skończonych dzieciaków. Do tego oczywiście dojdziemy” – pisze Michel Houllebecq w “Możliwości wyspy”. Nie do końca się z tym zgadzam. Myślę, że pokolenie naszych dzieci jest poddawane wielu hartującym osobowość próbom, a najważniejszą z nich jest sprawne zamawianie jedzenia, czyli talent, który, bądź co bądź, przesądza o przetrwaniu.
Ja tej predyspozycji nie posiadam w wersji wrodzonej, więc każda wizyta w przybytku typu Coffee Heaven, Starbucks czy nawet zwykły McDonald, wiąże się dla mnie ze sporym stresem. Zwykle przygotowuję się przed wyjściem, korzystając z menu na stronie internetowej, żeby nie dać plamy i nie zostać odesłaną na biegu w odległe góry, żebym tam spokojnie skonała, jak wiekowi mieszkańcy Narayamy.
Reasumując, podeszłam zdecydowanym krokiem do kasy (podstawowa zasada – nie wolno pokazać IM, że się boisz!) i pilnując akcentu, złożyłam wniosek o rib-eye dla starego oraz sex and violence dla siebie. Który stolik? A, czilujemy się na kanapie na antresoli (tego nie powiedziałam, cholera, ale może i lepiej, bo nie jestem pewna czy to czasownik zwrotny).
Sex and violence wygląda tak:
Czyli całkiem dietetycznie. W końcu jest rukola, no nie?
Sam hamburger pod względem smaku przypomina mi ten w Wendy’s, sieci, która nigdy nie weszła do Europy, a szkoda, bo moim zdaniem, hamburgery ma znacznie lepsze niż McDonald i Burger King. Pozostaje do omówienia kwestia techniki. Otóż – to także informacja z Kuchennych rewolucji – klasyczny hamburger powinien mieć objętość większą niż pysk. Należy go ścisnąć palcami, nie zważając na to, co wyleci bokami, i konsumować ręcznie, na zasadzie wszystko naraz. Kwintesencja smaku zawiera się bowiem w doznaniu wielowątkowym. Przewodnim wątkiem jest sam burger, ale liczy się także sos, ser, bekon, podpieczona buła, znaczy dodatki. Cytując klasyka, wszystko musi pływać w tym gównie. Widziałam osoby, przymierzające się do dania z nożem i widelcem, taki sposób nie jest jednak koszerny, a wręcz nawet zahacza o ignorancję. Mnie się udało, a nawet zdołałam się nie wysmarować sosem od stóp do głów, podstawa to zabezpieczyć zawczasu odpowiednią ilość serwetek.
Na koniec wpadliśmy jeszcze ze starym na pączki na Chmielną, skoro już byliśmy o rzut beretem i tu, muszę z bólem przyznać, bardzo się popsuło. Konfitury z róży co kot napłakał, a w końcu za prawie 3 złote człowiek oczekuje czegoś mniej oszczędnego. Cóż, zrównoważyli niedostatek konfitury olejem, w którym się te pączki smażyły. Wzięliśmy jeden do domu, ale torebka tak zniechęcająco przesiąkła tłuszczem, że nikt nie ma ochoty go ruszyć.