Chyba żadna literatura nie przejawia tak silnych ciągot do ucieczki jak rosyjska. Bohaterowie marzą tylko o tym, by czmychnąć gdziekolwiek – do Moskwy, od męża, od chujowego życia, od samych siebie w ostateczności. W 20-letniej z okładem sztuce Nikołaja Kolady dwie siostry marzą dokładnie o tym, samym, co u Czechowa, tyle, że liczebność mają ciut mniejszą i nie Moskwa je pociąga, lecz Leningrad. Miejsce zresztą nie ma większego znaczenia. Przypadek zrządził, że w prowincjonalnym miasteczku, żyjącym z zakładów drobiarskich oraz koksowni, pojawia się misyjny kaowiec z dalekiego świata, mówi, że z Leningradu. Znaczy, że jest jednak życie poza miasteczkiem, co dotąd nie wydawało się takie oczywiste. Skoro więc w życiu Olgi i Iny zjawił się ktoś, kogo można się uczepić to grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji, tylko się parę rzeczy do walizki wrzuci i dalej w wielki świat.
Kłopot w tym, że Alosza nie wydaje się zachwycony faktem, że kto żyw wybiera się z nim do Leningradu, czy w ogóle gdziekolwiek, między siostrami zaczyna się więc walka na śmierć i życie.
Młodsza, znana w miasteczku jako Marylin Mongoł, używa sprawdzonego wielokrotnie oręża, prężąc się pod szlafrokiem i opowiadając o wizjach, w których tylko dziada z babą brak, bo są i latające spodki i koniec świata i nawet Bóg osobiście także się pojawia. Ina zaś gra na nucie współczucia, bo mąż jej się utopił i sama została na świecie, jedynie w towarzystwie butelki wódki. Czyli kobieta w przeszłością, ale bez zobowiązań.
Niestety pojawia się komplikacja w postaci buca-przemocowca, który rości sobie prawa do Olgi, aczkolwiek żona właśnie w kolejnej ciąży chodzi i w dosłownym znaczeniu wybija Aloszy z głowy pomysł nawiązania bliższych relacji. Przy okazji wybija mu też z głowy misję, która polegać miała na odnowie moralnej utopionego w procentach narodu za pomocą klasyki literatury. Kaowiec poddaje się po drugim starciu, bo miętki jest herbatnik. Ale idealistyczna dusza domaga się kozła ofiarnego, Olga jest akurat pod ręką, a dychotomia święta – ladacznica niezmiennie trendy.
Sztuka lekka nie jest, bo wszyscy są udupieni równo. Ale jakoś sobie przez lata z tym radzili, chociaż z różnym powodzeniem. Największe spustoszenie sieje jednak misyjny kaowiec. Działa z podobnym wdziękiem jak katoliccy misjonarze w krajach Trzeciego Świata, tłumaczący nosicielom HIV, że prezerwatywy to samo zuo. Stopniowo zresztą wychodzi na jaw, że nie tyle o odnowę narodu mu się rozchodzi, co o demonstrację własnej lepszości. Przekonany o swojej wyższości moralnej włącza opcję buldożera i właściwie nie ma co zbierać.
Fabuła jak fabuła, nadmiernie odkrywcza raczej nie jest, ostatecznie motyw chujni życiowej w sztuce nie jest ani nowy ani rzadki. Ale w teatrze nie o to chodzi, właściwie nawet najmniej. Liczy się, kto ile da radę wyciągnąć z powierzonego materiału. W spektaklu, wystawianym w warszawskim Ateneum wszyscy ciągną równo. Lokomotywy są dwie: Agata Kulesza w roli Iny i Marcin Dorociński w roli buca przemocowca. Obydwoje grają wbrew swoim obiegowym wizerunkom. Krzykliwi, głośni, przerysowani, ocierający się o groteskę. Niestety mają tylko jedną wspólną scenę, ale to wystarczy, by dało się wyczuć między nimi chemię ludzi, którzy już trochę ze sobą pracowali i zdążyli się poznać od strony warsztatowej. Dwójka pozostałych aktorów: Olga Szarzyńska i Dariusz Wnuk nie odstają, co właściwie samo w sobie jest wyczynem. Mam tylko jedno zastrzeżenie – Dorocińskiego jest stanowczo za mało. Jak dla mnie mógłby w ogóle nie schodzić ze sceny.
Na koniec rada praktyczna – fanki Dorocińskiego powinny stanowczo wybierać miejsca z numerami od 1 do 5. Stamtąd się go najlepiej ogląda.
Nikołaj Kolada
„MERYLIN MONGOŁ” (Murlin Murlo)
przekład – JERZY CZECH
reżyseria – BOGUSŁAW LINDA
premiera – 21.04.2012 r.
Występują:
Inna – AGATA KULESZA
Olga – OLGA SARZYŃSKA
Misza – MARCIN DOROCIŃSKI
Aleksy – DARIUSZ WNUK
muzykę na żywo wykonują: Bartłomiej Krauz, Fabian Włodarek i Robert Siwak.